Każdy kibic futbolu pamięta początki swojej miłości do piłki kopanej. Zazwyczaj jest wtedy małym brzdącem. Na piłkę patrzy przez pryzmat pięknych bramek, kosmicznych trików. Chłonie z niej to, co w tym futbolu najważniejsze i najpiękniejsze. Nie zastanawia się głębiej nad jego sensem, nie rozkminia taktyki, nie bawi się w „menadżera sprzed telewizora”. Nie stara się zastanawiać co trener zrobił w danym meczu źle. Gdzie popełnił błąd w ustawieniu zespołu. Kogo powinien usadzić na ławę bo jest bez formy a kogo desygnował by na zieloną murawę. Kocha piłkę miłością najczystszą, bezwarunkową. Jak każdy młody człowiek szuka sobie wówczas autorytetów. Ludzi, których podziwia. Tak samo jest w piłce. Praktycznie każdy miał w latach dziecięcych swoich idoli. Piłkarzy, których grę oglądał z największym zapałem i z nieskrywaną przyjemnością. Którymi chciał być w czasie meczu na podwórku przed blokiem lub na betonowym boisku przed szkołą, krzycząc przed rozpoczęciem gry: „Ja jestem Ronaldo/Del Piero/Beckham/Raul”. Gdy strzelał gola, uderzając piłką o ścianę, na której był narysowany prostokąt, mający imitować futbolową bramkę w myślach wyobrażał sobie, że jest właśnie jednym z tych piłkarskich gladiatorów a osiedlowe boisko to tak naprawdę Camp Nou. Sąsiadka w oknie, która zastanawiała się czy dzwonić już po straż miejską, bo to małoletnie tałatajstwo powybija zaraz okna w piwnicy imitowała wraz z koleżankami siedzącymi na ławeczce i podśmiechującymi się i szepczącymi do siebie 60 tysięczną publiczność. A potem widziałeś w tv przepiękną przewrotkę Rivaldo, zabójczego „rogala” Roberto Carlosa czy też atomowe okienko Figo i starałeś się nieporadnie odtworzyć tą sytuację. Nad łóżkiem codziennie rano witał cię wraz z pamiątką z pierwszej komunii poster z „Bravo Sport” z podobizną twojego bożyszcza. Też tak mieliście? Tak miałem i ja. Ja również miałem swojego idola. Idola innego niż wszyscy. Nie porywał mnie strzelecki instynkt Del Piero czy Inzaghiego ani młotek w nodze Roberto Carlosa. Nie jarały mnie dośrodkowania i rzuty wolne Beckhama ani „ruleta” Zidane. Moim klubem był Arsenal. Moją gwiazdą … nie, wcale nie genialny Thierry Henry … nie, nie, Bergkamp i jego mordercza intuicja też nie. Mi imponowała gwiazda reprezentacji Szwecji. Zlatan? Bitch please. „Ibra” chuliganił wtedy jeszcze w Rosengard, szemranej dzielnicy Malmoe. A na murawie „Highbury” zachwycał Fredrik Ljungberg. Dziś Szwed kończy 40 lat!
Od zawsze imponowali mi gracze niekonwencjonalni. Ale ta niekonwencjonalność nie objawiała się zawsze na boisku. W piłkarzu potrafiły przykuć moją uwagę szczegóły. Lubiłem graczy o kontrowersyjnym wyglądzie. Na przełomie wieków takich piłkarzy było naprawdę sporo. Zresztą w tamtych czasach było łatwiej przykuć uwagę swoim imagem niż obecnie. Taribo West i jego kolorowe warkoczyki. Utlenione włosy i broda Portugalczyka Abela Xaviera. Pomarańczowe okulary „Pit Bulla” Davidsa. Był też on. Miał pstrokatą, pofarbowaną na czerwono fryzurę. Ale przede wszystkim zdobywał gole dla „The Gunners”. Najcudowniejszego klubu pod słońcem.
Szczerze? W dzisiejszych czasach prawdopodobnie bym go nie polubił. Bo w gruncie rzeczy jego stylówa trącała troszeczkę metroseksualnością. Miał dużo z Beckhama. Tylko kariery aż takiej nie zrobił. Występował jako model, reklamował bieliznę Calvina Kleina. Potem panowie razem nawet zastąpili swoje modne irokezy fryzurą „na rekruta”. Obaj czarowali na boisku bajeczną techniką. Postawię nawet śmiałą tezę, że Ljungberg wcale nie był od Becksa piłkarsko gorszy. Bo Becks był grajkiem przereklamowanym, tylko marketingowo był królem. A Freddie? Umiał przykuć uwagę skillami. Są gracze na których czasem patrzę, patrzę na ich życiorysy i sobie myślę: „Kurwa, gdybym miał być piłkarzem, właśnie nim chciałbym być”. Piłkarze magnetyzujący swoim jestestwem, stylem bycia. Nawet jeśli w piłce przez swój trudny charakter wiele stracili. Z obecnych zawodników? Na pewno Zlatan, na pewno Quaresma… Kiedyś? Właśnie Fredrik. Chociaż on akurat w porównaniu do wymienionej dwójki był aniołkiem. Dla mnie wystarczyło, że miał czerwone kłaki i świetnie grał :). Zresztą profesjonalistą być musiał. W końcu grał dla Arsenalu w początkowych czasach ery Wengera. Był członkiem „The Invincibles”. Trzy razy był z „Kanonierami” Mistrzem Anglii. Trzy razy zdobywał Puchar tego kraju. Przez 9 lat gry z armatką na piersi zagrał 313 razy i 71 razy wpisywał się do protokołu sędziowskiego jako strzelec bramki. Dla mnie jego odejście to takie symboliczne zakończenie pewnej epoki w Arsenalu. Od tamtego momentu zespół powoli pikował w dół. Tracił też jakość. On był jednym z ostatnich graczy, którzy byli „Kanonierami” z krwi i kości. Wizytówka lepszych czasów…
Lubiłem go mimo tego, że grał w znienawidzonej przeze mnie reprezentacji Szwecji. Strzelał nam gola w meczu na Stadionie Śląskim w 1999 roku, posyłając piłkę między nogami Kazimierza Sidorczuka. Był jedną z głównych postaci ich kadry gdy w 2003 roku wyrzucali nas z barażu do ME 2004, przegrywając mecz z Łotwą. Przesadziłem troszkę pisząc, że gdy szalał na boisku to Zlatan był jeszcze „noł-nejmem”. „Ibra” jest młodszy od niego zaledwie o 4 lata. Zresztą pojawił się na kartach autobiografii „Ja, Ibra” jako… główny antagonista Ibrahimovicia. „Ibra-Cadabra” kilkukrotnie dawał znać, że żadnego piłkarza nie nienawidził w życiu tak mocno jak Fredrika. Cóż, nie mi te waśnie oceniać. W kadrze „Trzech koron” zagrał 75 razy i zdobył 14 bramek.
Gdy w 2007 roku odchodził z Arsenalu pograł jeszcze rok w Premier League w barwach West Ham. Reszta kariery to już czysta egzotyka. USA, Japonia i Indie. Gdzieś pomiędzy jeszcze epizod w katolickiej części Glasgow. Dziś zasiada na ławce trenerskiej VFL Wolfsburg w roli asystenta Andriesa Jonkera. A dla mnie na zawsze pozostanie ikoną Arsenalu i mojego uwielbienia dla klubu oraz dawnego stylu ekipy z „Highbury” z logo JVC i Dreamcasta na koszulkach. Sto lat Freddie !!! Może to właśnie ty kiedyś zastąpisz „Bossa” na ławce trenerskiej.
Skomentuj