Przed tygodniem rozpoczął się kolejny sezon Premier League. Jak co roku będę w czasie jego trwania trzymał kciuki za drużynę Arsenalu. Z „Kanonierami” sympatyzuję od dawna. Nie potrafię przywołać dokładnie pierwszego obejrzanego meczu Londyńczyków (zapewne jakieś spotkanie w LM). Będzie to pewnie około 2002 czy 2003 rok. Czasy formowania się wielkich „The Invincibles”. Czasy Bergkampa, Adamsa czy mojego ukochanego Fredrika Ljungberga. Mniej więcej w tamtym okresie podopieczni Wengera oczarowali mnie swoją piękną grą. Grą, mam wrażenie zbliżoną wówczas do tego co prezentuje obecnie Liverpool. Piękna, przebojowa, pełna technicznych fajerwerków boiskowa zabawa. Właśnie tym mnie kupili „Kanonierzy”. W tamtych czasach zdobywali jeszcze notorycznie trofea. Ale nie to było najważniejsze. Najważniejsza była możliwość nasycenia oczu poezją i fantazją lejącą się z murawy. Nawet w czasach gdy Arsenal ciężko już było zaliczyć do największych. Lata 2008-2010. Czasy budżetu ograniczonego przez budowę Emirates Stadium. Ich gra nadal porywała. Niestety od tamtego czasu, od czasu dwumeczu z Barceloną w 2011 roku, ten poziom notorycznie spadał. Ogarniała mnie rozpacz. Byłem zły na jakość przeprowadzanych transferów, opieszałość zarządu, bezradność Wengera. Oczywiście cały czas trwałem przy drużynie. W świecie futbolu jestem stały w uczuciach. W ostatnich latach byłem członkiem frakcji „Wenger Out”. Uważałem podobnie jak wielu innych kibiców, że – z całym szacunkiem dla „Bossa” i wszystkich jego niepodważalnych zasług dla klubu – wyczerpała się pewna formuła. Francuz napisał piękną historię ale dał już wszystko co był w stanie dać temu klubowi. Skończyła się chemia. Wenger prochu już nie wymyśli. Czas na zmiany. Czas na rozstanie. Bolesne, jak większość rozstań ale konieczne. To co wydawało się niemożliwe stało się faktem na koniec zeszłego sezonu. Po 22 latach, „Profesor” przestał być trenerem klubu z północnego Londynu. Jego następcą został Unai Emery. Towarzyszyły temu mieszane uczucia. Z jednej strony, to trener, który trzy razy z rzędu zwyciężał z Sevillą w rozgrywkach Ligi Europy. Z drugiej, to człowiek, który z PSG sfrajerzył dwumecz z Barceloną w Lidze Mistrzów. Słynna remontada. Paryżanie zwyciężyli u siebie 4:0. W rewanżu dali się jednak pokonać 6:1 i ostatecznie odpadli z rozgrywek. Symbolem tej porażki jest dla mnie bezapelacyjnie Emery, który mając większość argumentów po swojej stronie, wyszedł na Camp Nou kompletnie przestraszony. Moim zdaniem to on najbardziej przyczynił się do tego historycznego wyczynu „Blaugrany”. Jego zachowawcza taktyka, kunktatorstwo, zwyczajna bojaźń przed kompromitacją już przed pierwszym gwizdkiem… Wszystkie te czynniki przełożyły się na tak spektakularną wtopę Paryżan. W oczach wielu ekspertów i kibiców futbolu pokazał, że nie jest trenerem skrojonym na miarę największych klubów w Europie, że nie jest osobą odpowiednią by zrealizować mocarstwowe marzenia właścicieli PSG. Przyklepał tą opinię rok później, gdy Real Madryt praktycznie na stojąco ograł jego drużynę. Udowodnił to, nie mogąc ogarnąć wypełnionej gwiazdami światowego formatu drużyny. Gdy nie mógł utrzymać w ryzach ego tych największych z Neymarem na czele. Nie miał mentalności zwycięzcy jak np. Pep Guardiola. Jawił się jako osoba odpowiednia do prowadzenia klubu uznawanego za średniaka. Tak było z Sevillą. Z Andaluzyjczyków wyciskał maksimum, zgarniał wszystko co było w jego zasięgu. Nie siadał do stołu przy którym siedzieli potentaci ale zabierał najbardziej smakowite kąski pozostawione przez tych największych. Tak sobie myślę – może to jest rozwiązanie? Wszak ciężko już teraz uznać Arsenal za klub zaliczany w poczet tych największych na starym kontynencie. Ambicje się skurczyły. Kilka ostatnich sezonów zweryfikowało możliwości „Armatek”. Drugi sezon z rzędu Arsenal będzie walczył w Lidze Europy zamiast elitarnej Champions League. Zatrudnienie specjalisty od wygrywania tego „turnieju pocieszenia” wcale nie musi być szaleństwem. Raczej dobrze przemyślanym planem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie liczy na włączenie się do walki o berło dla króla/królowej Premier League. Powrót do „Top 4” będzie zupełnie satysfakcjonował kibiców. Nawet jeśli się nie uda, to przecież pierwszy rok pracy Emery’ego. Trzeba dać mu czas na renowację tego zespołu. Czy Emery nie jest odpowiednią osobą by zacząć pomalutku odbudowywać markę klubu? Nie przychodzi jak do PSG, gdzie presja była na niego nakładana od samego początku. Gdzie liczono, że laury i trofea posypią się tu i teraz. Jakie tam laury i trofea? Puchar Ligi Mistrzów. Bo tak naprawdę tylko to liczy się dla arabskich właścicieli PSG. Nagrody zgarniane na krajowym podwórku od dawna nie są żadnym wyzwaniem. W Arsenalu Emery dostaje czas. Ma odbudowywać dobre imię Arsenalu a przy okazji zacząć na nowo wyrabiać markę własnemu nazwisku po tym, jak nieudanie zakończył przygodę we Francji. Arsenal to nie PSG ale to nadal wyżej niż Sevilla. Bardzo dobre miejsce by rozbić obóz i poczekać na kolejną możliwość przeprowadzenia ataku szczytowego.
Jak więc sam zapatrywałem sie na ten sezon? Uważam, że Liga Europy jest w zasięgu Arsenalu. Ta da przepustkę do Ligi Mistrzów. W Premier League? Miejsce w „Top Six” mnie zadowoli. Cieszą także transfery. Gdy przyjrzeć się każdemu jednemu z osobno, można w nim zobaczyć wartość dodaną. Torreira, który z tak świetnej strony pokazał sie na Mundialu. Trzymający przez lata obronę BVB Sokratis. Leno, który zwiększy rywalizację i presję spadającą na Cecha. Będący świetnym uzupełnieniem i wnoszący wiele doświadczenia do szatni Lichtsteiner. Młodziutki Guendouzi, który zaskakująco dobrze spisywał się w przedsezonowych sparingach. Każdy jeden cieszy a to nie zawsze było normą w ostatnich sezonach. Nikomu nie przyszło do głowy wypożyczanie kontuzjowanego Kima Kallstroma.
Wielu niecierpliwców i malkontentów rozczarował początek sezonu. Dwa pierwsze mecze i dwie porażki. Mało kto zwraca uwagę na to, że graliśmy z Manchesterem City i Chelsea. Te dwa pierwsze mecze były mega trudne. City jest nadal rozpędzone i nie zanosi się na to by miało wyhamować. Podtrzymują formę z zeszłego sezonu. Udowodnili w dwóch pierwszych kolejkach i w meczu o Tarczę Dobroczynności, że nadal stanowią walec, który zmiażdży każdego w drodze po najwyższy laur. Chelsea po zmianie trenera z Conte na Sarri’ego też liczy na odzyskanie utraconego w zeszłej kampanii blasku. Arsenal miał pecha, że na samo wejście musiał mierzyć się z tymi zespołami.
Drużyna Guardioli to w chwili obecnej potwór z którym Arsenal nie ma szans rywalizować. Przegrałby 8 na 10 takich gier. Inauguracja sezonu brutalnie obdarła ze złudzeń wszystkich, którzy marzyli, że Emery będzie czarodziejem, który jak za dotknięciem magicznej różdżki odmieni grę „Kanonierów”. Błąd. Tak nie będzie. To spotkanie zweryfikowało wszystkie nasze mankamenty. Byliśmy o tempo wolniejsi w każdej akcji. Mustafi i Sokratis to jak narazie nie jest duet stoperów pozwalający wznieść grę defensywy na wyższy poziom. Guendouzi, grający dotąd zaledwie w Ligue 2 został odrazu rzucony na głęboką wodę. Może się w niej nie utopił ale trzeba go było reanimować. Tak naprawdę ten zespół wyszedł chyba bez wiary w możliwość odniesienia końcowego sukcesu. Ataki kompletnie chaotyczne, liderzy niewidoczni. Jedynym, który przejawiał większą chęć do gry był doświadczony Lichtsteiner. Petr Cech obronił kilka strzałów ale był o krok by być bohaterem największej bramkarskiej kompromitacji od czasów Janusza Jojki. Chcąc podać piłkę do boku, do partnera z defensywy niemal wbił sobie ją do własnej bramki. Na ławce siedzi sprowadzony latem Bernd Leno. Mam wrażenie, że dostanie jeszcze w tym sezonie swoją szansę w lidze. Ponieśliśmy porażkę ale porażkę absolutnie wliczoną w koszty. Co prawda jedno z nonszalanckich zagrań Edersona czy Benjamina Mendy powinno zsotać skarcone przez graczy ofesywnych. Ci jednak w tym meczu przejawiali zapał do gry niczym człowiek chory na anemię. Suma sumarum, była to zasłużona porażka. City to dobrze naoliwiona maszyna a Arsenal to plac budowy. Oczywiście każdy kibic łudził się przed meczem ale jeśli spojrzeć na to z chłodną głową to takiego właśnie scenariusza mogliśmy się spodziewać.
Spotkanie z Chelsea było już inne. Pechowe. Punkt wywieziony ze Stamford Bridge był dla podopiecznych Emery’ego obowiązkiem patrząc na przebieg gry. Mnogość zmarnowanych sytuacji przeraża. Iwobi niczym nóż w masło wjeżdżał w boczne sektory rywala. Niestety zarówno on jak i Auba czy Michitarjan mieli kompletnie rozstrojone celowniki. No, Miki zdobył bramkę i dołożył asystę ale miał na nodze kolejną dogodną okazję. „Kanonierzy” wypracowali sobie cztey bliźniaczo podobne sytuacje. Stuprocentowe. Wykorzystali tylko jedną. Chyba konieczny jest trening strzelecki. Na domiar złego już na samym początku spotkania łatwo dali sobie wbić dwa gole. Tworzenie kolejnych okazji strzeleckich może nie sprawiało „The Blues” aż takiej łatwości jak graczon Guardioli tydzień wcześniej ale nie było też dla nich arcytudne. Kolejny mecz, który pokazał, że zasieki obronne również wymagają żmudnej pracy. W środku pola chimerycznego Xhakę zastąpiłbym Lucasem Torreirą. Guendouzi przypominał już w tym meczu tego przebojowego młodzieńca z przedsezonowych sparingów. Zdecydowanie lepiej funkcjonowała ofensywa (poza wykończeniem). Chelsea też jest dopiero projektem, który się tworzy. Sarri zaczął układać swoje klocki. Myślę, że było to spotkanie dwóch zespołów, które zaprezentują w tym sezonie zbliżony poziom gry. W tym spotkaniu o zwycięstwie gospodarzy zadecydował łut szczęścia. Detale. Nieskuteczność rywala i posiadanie w swoim składzie Edena Hazarda, który po wejściu z ławki wypracował decydującego gola. Niestety Arsenal jak narazie nie ma w swoim składzie gracza dającego taką jakość jak Belg. Oezil póki co wygląda przy nim jak ubogi krewny.
Reasumując. Pierwszy mecz był porażką wliczoną w koszta, za drugi można już mieć do siebie pretensje bo conajmniej punkt był do ugrania. Cóż, terminarz podsunął nam na sam początek bardzo wymagających rywali. W kolejny weekend na Emirates zagości West Ham, który rozpoczął sezon w bardzo słabym stylu. Myślę, że zgarnięcie trzech punktów w tym starciu jest dla „Armatek” obowiązkiem.
Skomentuj