Łukasz Piszczek, prawdopodobnie najlepszy prawy obrońca w historii polskiej piłki. Jego droga z pozycji napastnika do bocznego defensora znana jest wszystkim. Polak to ekstremalny przykład tego, jak zmiana boiskowej roli może rozhuśtać piłkarską karierę. Co ciekawe zawodnik BVB nie zakończył jeszcze procesu swojej ewolucji. Piszczek to dziś środkowy obrońca w trzyosobowym bloku obronnym zespołu Luciena Favre’a…
Doskonale znany przypadek Polaka to jednak tylko wstęp! Tydzień temu prezentowałem w tym cyklu sylwetki pięciu zawodników, którzy cierpieli z powodu gry na nie swojej pozycji. Dziś proces odwrotny. Na tapetę bierzemy piłkarzy, dla których opuszczenie strefy komfortu okazało się strzałem w dziesiątkę!
Thierry Henry
Zaczynamy od niezwykle ciekawego przykładu. Piłkarza, który znalazł sobie miejsce również w poprzednim zestawieniu. W zeszły piątek mieliście okazję, przeczytać o tym jak Francuz męczył się w roli pomocnika w systemie 4-4-2, podczas występów w Juventusie. Teraz pora na dalszą część historii.
To Arsene Wenger był tym, który doskonale wiedział jak wykorzystać potencjał rodaka. Szkoleniowiec The Gunners wykupił go w sierpniu 1999 roku, po jego kilkumiesięcznym epizodzie w Juve. Początkowo Francuz wrócił na swoją nominalną pozycję, a więc skrzydło, ale z czasem okazało się, że Wenger ma na niego inny plan. Doszło do rewolucji. Henry miał stać się napastnikiem!
Początki jednak były trudne. Siedem meczów bez gola sprawiło, że start w nowej roli był dla Henry’ego niesatysfakcjonujący. Napastnik wspomina:
„Chciałem po prostu pokazać, że wiem co mam robić. Próbowałem przedryblować każdego. Jednak gdy pojawiałem się naprzeciw bramki, byłem ugotowany! Nie potrafiłem wykończyć akcji!”
„W krytycznym momencie chciałem pójść do Wengera i powiedzieć, że chcę wrócić na skrzydło. Wtedy jednak powiedziałem sam do siebie, że muszę coś ze sobą zrobić. Nie mogę znów zaliczyć wpadki, kilka miesięcy po nieudanym okresie w Turynie.”
Sam piłkarz mówi, że przełomowym dla niego momentem było spotkanie z listopada, roku 1999. Wystąpił on wówczas w spotkaniu młodzieżowej reprezentacji Francji. Trójkolorowi co prawda przegrali z Włochami, ale Henry, zdobył jedną z bramek, która przywróciła mu wiarę w siebie.
W głowie piłkarza faktycznie nastąpił przełom. Tuż po powrocie do Londynu Francuz zapakował dwie bramki zespołowi Derby. Nie spuścił z tonu do końca rozgrywek, zdobywając w nich łącznie 17 goli. Resztę już znacie. Z sezonu na sezon było coraz lepiej. Dziś Henry to najskuteczniejszy strzelec w historii Arsenalu (228 goli) i jeden z najznakomitszych piłkarzy w dziejach całej Premier League. Sukces rodził się w bólach, ale Wenger miał nosa!
Robin Van Persie
I to nie tylko w przypadku Henry’ego….
Podobnie rzecz miała się z 20-letnim wówczas Holendrem. Piłkarz zdecydował się na przeprowadzkę do Arsenalu, opuszczając tym samym Feyenoord Rotterdam. The Gunners zapłacili za Robina Van Persie 4,5 mln euro. Był rok 2004. Zawodnika kojarzono wtedy z pozycją lewego skrzydłowego. W żadnym wypadku nie był to typ snajpera. Świadczą o tym nawet liczby na poziomie 6 goli i 6 asyst, w jego ostatnim sezonie w Eredivisie. Piłkarz miał prawo sądzić, że Wenger będzie go powoli wdrażał do zespołu i umożliwi mu grę na nominalnej pozycji.
Nic podobnego! Stosunkowo szybko okazało się, że – podobnie jak w przypadku Henry’ego – szkoleniowiec Arsenalu ma swój plan. Van Persie powędrował na atak, gdzie początkowo był partnerem wspomnianego wyżej Francuza. Sporo czasu jednak upłynęło, zanim Holender stał się prawdziwym łowcą bramek. Jego przemiana była zdecydowanie bardziej subtelna, niż ta w wykonaniu byłego piłkarza Juventusu. Nie pomagały również kontuzje, które notorycznie utrudniały życie wychowankowi Feyenoordu. Szkoleniowiec Kanonierów był jednak cierpliwy. Napastnik wspomina:
„Menadżer powiedział mi: „Nie skupiaj się na zdobywaniu bramek, one będą padały. Graj tak jak zawsze. Nie zmieniaj swojego stylu i nie myśl o sobie wyłącznie jak o napastniku. Jesteś kimś więcej!””.
Tak więc Van Persie sezon po sezonie przyzwyczajał się do roli napastnika, jednak o ile sama jego gra była zadowalająca, o tyle wyniki strzeleckie nie rzucały na kolana. Do przełomu doszło dopiero w sezonie 2010/2011, w którym to napastnik zdobył 18 ligowych goli. Był to jego najlepszy dotychczasowy wynik (wcześniej max. 11 bramek). Ta kampania była jednak tylko zwiastunem tego co miało nadejść. Do kolejnych rozgrywek Van Persie przystąpił jako kapitan Arsenalu. To był popis! 30 ligowych goli i korona Króla Strzelców Premier League! O to chodziło Wengerowi!
Niestety, Francuz zbyt długo nie nacieszył się skutecznością swojego snajpera. Zachwycające rozgrywki zwróciły uwagę największych. Arsenal, mimo swoich tradycji, nie mógł zaoferować Holendrowi walki o trofea. Taką możliwość miał natomiast Manchester United. Transfer początkowo wydawał się niemożliwy, gdyż Czerwone Diabły i Kanonierzy to kluby niepałające do siebie sympatią. Kibicom z Londynu nie mieściło się w głowie, że ich kapitan może opuścić zespół i przejść na stronę rywala. A jednak! Van Persie otwarcie przekazał, że pragnie transferu, a wobec jego wygasającego kontraktu, Kanonierzy zarobili na nim zaledwie 30 mln euro.
Co zyskał Sir Alex Ferguson? 26 ligowych goli i znaczącym wkład w kolejny mistrzowski tytuł. Van Persie wiedział, po co przychodzi na Old Trafford. W wieku blisko 30 lat sięgnął po pierwsze i zarazem jedyne Mistrzostwo Anglii. Dołożył do niego również drugą koronę Króla Strzelców. Holender zdobył w Premier League łącznie aż 144 bramki w 280 spotkaniach, a jego okres w Arsenalu zaowocował trzecim miejscem wśród najlepszych strzelców w historii klubu. Pozwoliło mu to na wyprzedzenie w tej klasyfikacji swojego idola i mentora – Denisa Bergkampa. Co jednak ciekawe, sam piłkarz upiera się, że nigdy nie czuł się klasycznym napastnikem:
„W Holandii określamy pozycje numerami: numer 9 to środkowy napastnik, a numer 10 to ten, który gra za jego plecami. Wolę mówić o sobie jako o „dziewięć i pół”.”
Nie ważne jednak jakie były odczucia Holendra. Pomysł Wengera z przesunięciem skrzydłowego na środek ataku okazał się genialnym planem. Znowu!
Javier Mascherano
Argentyńczyk swą europejską przygodę rozpoczął w zespole West Ham United. Ówczesny menadżer zespołu Alan Pardew sprowadził go z Corinthians za kwotę 15 mln euro, w roku 2006. Niestety, początki na angielskich boiskach były dla piłkarza niezwykle trudne. Defensywny pomocnik nie potrafił przystosować się do angielskiej piłki i trudno mu było o miejsce w podstawowym składzie. Zupełnie inaczej wiodło się jego rodakowi – Carlosowi Tevezowi. Napastnik, który zasilił West Ham niemal w tym samym momencie co Mascherano, po początkowych problemach zaliczył spektakularny finisz sezonu 2006/2007. Wydatnie pomógł wtedy Młotom w misji, jaką było utrzymanie ich w lidze.
Tym, który jednak wciąż widział potencjał w odstawionym na boczny tor Argentyńczyku, był Rafa Benitez. Hiszpan pracujący wówczas w Liverpoolu sprowadził Mascherano na Anfield, zaledwie po 6 miesiącach jego gry dla WHU. Początkowo na zasadzie wypożyczenia, później korzystając z opcji wykupu za kwotę 22 mln euro. Zmiana otoczenia napędziła byłego piłkarza Corinthians. Agresja i determinacja zawodnika szybko znalazły uznanie w oczach menedżera, a także miejscowych kibiców. Mascherano grał w Liverpoolu jako defensywny pomocnik lub nastawiony na destrukcję box-to-box. W obu tych rolach radził sobie wyśmienicie. Argentyńczyk był jednym z najważniejszych piłkarzy w układance Beniteza i znacząco pomagał on w dobrych wynikach klubu, jakim był choćby awans do finału Ligi Mistrzów (przegranym z Milanem 2-1), w roku 2007.
Znakomita postawa zawodnika The Reds nie przeszła bez echa. Piłkarzem zainteresowała się Barcelona. Liverpool chcący zatrzymać w swoich szeregach pomocnika nie był skory do transferu. Pomocnik jednak postawił na swoim i wymusił transakcję na włodarzach LFC. Wygasający kontrakt sprawił, że kwota 20 mln euro załatwiła sprawę. Mascherano po blisko czterech sezonach w czerwonych barwach, zasilił Blaugranę, prowadzoną przez Pepa Guardiolę.
Żeby jednak grać w drugiej linii Barcelony, potrzebujesz czegoś więcej niż agresywności i zdolności do gry w destrukcji. Konkurencja w postaci piłkarzy takich jak: Busquets, Iniesta, Xavi, Keita czy Thiago, mogła być nie do przeskoczenia. Podczas pierwszego sezonu okazało się jednak, że Mascherano ma występować w zespole Barcelony jako środkowy obrońca. Sam piłkarz wspomina:
„Pierwszym meczem, jaki rozegrałem jako środkowy obrońca, było spotkanie w Doniecku. Nie miałem pojęcia, na czym to polega. Pep podał skład, gdzie widniałem jako defensor. Nigdy wcześniej o tym nie rozmawialiśmy (…) To jednak była dla mnie szansa. Jedyna droga, by coś osiągnąć i przetrwać w klubie takim jak ten. Pomyślałem >>jako środkowy obrońca będziesz miał więcej szans na grę<<”.
Tak więc Pep Guardiola wymyślił Mascherano na nowo. Początkowo wydawało się to pomysłem absurdalnym, gdyż warunki fizyczne mierzącego zaledwie 174 centymetry wzrostu zawodnika, nijak miały się do stereotypu środkowego obrońcy. Barcelona to jednak zespół specyficzny. Nastawieni na posiadanie piłki Katalończycy potrzebowali w defensywie kogoś, kto umiejętnie operuje piłką oraz dysponuje dobrym podaniem. Mascherano mógł więc przenieść swoje nawyki ze środka pola nieco głębiej. A postura? Ambitny Argentyńczyk nadrabiał ją świadomością taktyczną oraz zadziornością.
Przygoda Mascherano jako środkowego obrońcy trwała przez kolejne lata. Kolejni menadżerowie Barcelony jak Vialnova, Martino, Enrique i Valverde, wciąż korzystali z Argentyńczyka. Zaowocowało to siedemnastoma trofeami w barwach Blaugrany, zdobytymi przez byłego piłkarza Liverpoolu. Było warto!
Lionel Messi
Próba przypisania Argentyńczykowi konkretnej pozycji to zadanie karkołomne.
Piętnaście lat temu przedstawił on się światu jako prawy skrzydłowy. Później było różnie. Widzieliśmy go po przeciwnej stronie, grał jako cofnięty napastnik, nierzadko też w roli „dziesiątki”. Uniwersalność Messiego to coś, co obserwujemy od lat. Wszystko dlatego, że wychowanek Blaugrany to piłkarz, którego nie sposób włożyć w taktyczne ramy. Pisząc jednak o – moim zdaniem – najlepszym piłkarzu w historii, warto się cofnąć do meczu z sezonu 2008/2009, który to zapoczątkował dla niego zupełnie wyjątkowy okres.
Ówczesny szkoleniowiec Barcelony- Pep Guardiola wpadł na -jak się później okazało- genialny plan. Messi będzie „fałszywą dziewiątka”! Sam piłkarz wspomina:
„Pamiętam, że to była dla mnie niespodzianka. Pep zadzwonił do mnie dzień przed El Clasico, gdyż wpadł na pomysł by wykorzystać mnie w roli „fałszywej dziewiątki”. Miał zamiar ustawić Henry’ego i Eto szerzej. Ja miałem być „fałszywym” środkowym napastnikiem.”
Na czym dokładnie miała polegać nowa rola Argentyńczyka?
„Nie chodziło o to, bym stale był w polu karnym, raczej miałem je opuszczać i stawać się środkowym pomocnikiem. Obrońcy Realu musieli za mną podążać, więc nasi szybcy skrzydłowi mieli możliwość wbiegać w wolną przestrzeń za ich plecami. (…) Nigdy wcześniej nie grałem jako środkowy napastnik ale wiedziałem jak zachować się w nowej roli bo oznaczała ona, że mam raczej atakować z głębi pola, niż być statyczną „dziewiątką”.”
Eksperyment Guardiolii okazał się strzałem w dziesiątkę! Barcelona zdemolowała Real Madryt na ich stadionie aż 6:2. Messi ustrzelił dublet. To jednak był dopiero początek! Hiszpan w kolejnych sezonach z mniejszą, bądź większą śmiałością kontynuował swój plan. Sam Messi coraz lepiej adoptował się w nowej roli, grając wymiennie jako prawy skrzydłowy lub środkowy napastnik właśnie. Sezon 2011/2012 był momentem przełomowym. Argentyńczyk na stałe już zadomowił się na pozycji „fałszywej dziewiątki”, co doprowadziło do być może najbardziej spektakularnego indywidualnego sezonu w historii piłki. Powiedzieć, że Messi strzelał jak na zawołanie to nie powiedzieć nic. 50 goli w samej La Liga, 14 trafień w Lidze Mistrzów. Łącznie 73 gole w 60 spotkaniach rozegranych na przestrzeni całego sezonu. Aż 91 bramek strzelonych w roku 2012! To wynik absurdalny, który pozwolił Messiemu na pobicie 40-letniego wówczas rekordu ustanowionego przez Gerharda Mullera.
Ten niewiarygodny wyczyn pozwolił Argentyńczykowi, na sięgniecie po czwartą już z rzędu Złotą Piłkę. Wielu szkoleniowców próbowało później skopiować pomysł Guardiolii. Widzieliśmy w tej roli takich piłkarzy jak Fabregas, Rooney czy Hazard, i choć każdy z nich potrafił pozytywnie wpłynąć na zespół, to jednak żaden nie był w stanie choćby zbliżyć się do strzeleckiej formy Messiego. Nie zmienia to faktu, że błysk geniuszu Guardiolii połączony z umiejętnościami Leo, to coś, co totalnie zrewolucjonizowało piłkę.
Gareth Bale
Gdy młody Walijczyk w roku 2007 trafiał do Tottenhamu, za kwotę 15 mln euro, kojarzono go z grą na lewej obronie bądź wahadle. Bale’a przymierzano w nowym klubie, do roli ofensywnie usposobionego defensora. Tak też zaczęła się jego przygoda z Premier League, która początkowo okazała się niezwykle trudna.
Bale na przestrzeni pierwszych dwóch sezonów miał problemy z kontuzjami, a gdy był zdrowy, musiał zmagać się z niesamowitym pechem. Tottenham w składzie z Walijczykiem nie był w stanie wygrać spotkania na przestrzeni dwóch sezonów. Bale zaliczył więc serię 24 ligowych spotkań bez zwycięstwa! Prawdziwa klątwa!
Oczywiście, nikt nie wskazywał samego piłkarza jako głównego źródła problemów, ale sytuacja była mimo wszystko niecodzienna. Passa została przerwana dopiero w roku 2009 meczem z Burnley, kiedy to ówczesny menadżer Spurs – Harry Redknapp, przy wyniku 5:0 wpuścił Bale’a na ostatnie 6 minut spotkania. Wszystko tylko po to, by raz na zawsze zakończyć jego fatalną serię.
Walijczyk w pierwszych okresach gry w Premier League występował wymiennie na pozycji lewego obrońcy lub bocznego pomocnika w systemie 4-4-2. Początków w takiej roli korzystali z niego Martin Jol, a także Juande Ramos. Z czasem jednak wspomniany wyżej Redknapp zaczął zauważać, że Bale to zawodnik obdarzony niezwykłym ciągiem na bramkę. Szkoleniowiec z miesiąca na miesiąc dawał mu coraz większą swobodę w ofensywie, mówiąc:
„Bale świetnie operuje lewą nogą na pełnej szybkości. Umie dryblować, strzelać, grać głową. Potrafi dosłownie wszystko.”
Odwaga angielskiego menadżera połączona z naturalnymi zdolnościami Bale’a, przyczyniła się do jednego z najbardziej spektakularnych występów w historii Ligi Mistrzów. W sezonie 2010/2011 Tottenham miał zmierzyć się w grupie z Interem. W pierwszym meczu Koguty całkowicie oddały inicjatywę Włochom i po zaledwie 35 minutach pozwolili im wyjść na 4-bramkowe prowadzenie. Wtedy rozpoczął się koncert Bale’a! Walijczyk w drugiej połowie spotkania totalnie zdemolował jednego z najlepszych prawych obrońców na świecie – Maicona. Skrzydłowy szalejąc na lewej flance, zakończył mecz z trzema trafieniami. Wynik udało się podreperować, a piłkarz Spurs zrobił piorunujące wrażenie.
Był to moment, w którym świat usłyszał o Bale’u. Piłkarz jednak rozwijał się dalej. Sezon 2012/2013 to niewątpliwie najlepsze indywidualne rozgrywki w wykonaniu Walijczyka. Andre Villas-Boas, który zastapił Redknapp na stanowisku menadżera, dał podopiecznemu jeszcze większą swobodę. Bale stał się piłkarzem, którego w żadnym stopniu nie mogliśmy kojarzyć z defensywą. U Portugalczyka pełnił on rolę skrzydłowego w systemie 4-2-3-1, a przez pewną część sezonu grał nawet jako cofnięty napastnik. Ta swoboda i uniwersalność zaowocowała liczbą 21 bramek i 9 asyst, a także tytułem Piłkarza Sezonu w Anglii.
Spektakularne rozgrywki wychowanka Southampton zaowocowały ówczesnym rekordem transferowym. Real Madryt sięgając po Walijczyka był zmuszony wydać aż 100 mln euro, co wówczas było absurdalną kwotą.
Tak więc przekwalifikowanie bocznego obrońcy – jakim początkowo był Bale – na skrzydłowego, czy też cofniętego napastnika sprawiło, że piłkarz wszedł na piłkarski szczyt. Dziś niewielu pamięta o jego początkach w formacji defensywnej. Co ciekawe, po przeprowadzce do Madrytu czekała go kolejna zmiana pozycji. Dziś Bale to głównie „odwrócony skrzydłowy” operujący na prawej stronie boiska. I choć jego przygoda z Los Blancos to raczej mieszane uczucia, to mimo wszystko warto zauważyć, że piłkarz ten zdobył dla tego klubu już ponad 100 bramek. Jednoznacznie świadczy to o ewolucji, jaką przeszedł ten zawodnik.
Futbol zna mnóstwo przypadków, kiedy to impuls i pomysł trenera był w stanie napędzić karierę piłkarza. Oprócz powyższych przykładów można wymieniać choćby przechodzącego na przeciwne skrzydło Ronaldo, cofniętego głębiej Pirlo bądź Kroosa, czy też – póki co – zbliżony przypadek do transformacji Bale’a, jakim jest obecna rola Alphonso Daviesa. W powyższym zestawieniu specjalnie zrezygnowałem też z dość oczywistych przemian, takich jak zmiana boku defensywy na jej centrum. Można by w ten sposób wymieniać przecież takich piłkarzy jak choćby Maldini, Abidal czy Ramos.
O piłkarskiej transformacji czasami decyduje nabyte przez piłkarza doświadczenie, a także zmiany zachodzące w jego fizyczności. Innym razem jest to po prostu błysk szkoleniowca, który dostrzega w piłkarzu coś, czego nie potrafił zauważyć nikt przed nim. Szczególnie ten drugi przypadek to rzecz, za którą wielu zawodników powinno podziękować swoim mentorom. Kto wie, gdzie dotarli by bez nich?
Michał Bakanowicz
Skomentuj