Kontuzje, pozaboiskowe perypetie, drastyczne obniżki formy czy niechęć trenera. Każdy z tych czynników może dotknąć nawet największych piłkarzy w dziejach. W większości przypadków okazują się one być przeszkodami nie do przeskoczenia. Jeśli raz wypadniesz z zakrętu, to cholernie ciężko będzie Ci wrócić na właściwy tor. Dziś zerkamy na zawodników, którzy zostali skreśleni, jeśli nie przez wszystkich, to na pewno przez większość. Pomimo to wrócili. I to w wielkim stylu!
Ronaldo
Nie mam zamiaru sztucznie budować napięcia. Zaczynamy z grubej rury. Oto najbardziej spektakularny powrót w historii futbolu.
Brazylijczyk skończył karierę blisko 10 lat temu, ale temat jego kontuzji to coś, co wraca do nas jak bumerang. Eksperci i kibice wciąż zastanawiają się, gdzie był limit Ronaldo? Co jeszcze mógłby osiągnąć gdyby nie jego problemy zdrowotne?
Nic dziwnego. Jego wejście w piłkę na topowym poziomie było spektakularne. Sezon 96/97 w barwach Barcelony, po przejściu z PSV, zaowocował liczbą 34 ligowych goli. Wystarczyło to do zdobycia tytułów Króla Strzelców, Piłkarza Sezonu w Hiszpanii, a także Piłkarza Roku FIFA. Niezły start jak na 20-latka.
Potem był Inter. Zawodnik trafił do włoskiego klubu po zaledwie 12 miesiącach rozegranych na Camp Nou. Krnąbrny charakter Brazylijczyka, matactwa jego agentów, a także brak zdecydowania zarządu Blaugrany, zaowocowały 28-milionowym transferem. W samych Włoszech Ronaldo czuł się jak u siebie. 25 goli w debiutanckim sezonie oraz tytuł Piłkarza Sezonu Serie A. Do tego triumf w Pucharze UEFA. To wszystko plus wcześniejsze zwycięstwo w Copa America oraz nagroda dla zawodnika turnieju, przyczyniły się do drugiego z rzędu wyróżnienia dla Piłkarza Roku FIFA i – co najważniejsze – Złotej Piłki.
Z takim dorobkiem – 21-letni wówczas – chłopak jechał na Mundial we Francji. Wszystko szło dobrze, aż do finału. Świetnie występy Ronaldo i spółki pozwoliły marzyć kibicom Canarinhos o złotym medalu. Kto wie, czy sny nie ziściłyby się, gdyby nie felerna noc przed spotkaniem na Saint-Denis. Tajemniczy atak drgawek Ronaldo sprawił, że piłkarz nie powinien w ogóle wejść na boisko w najważniejszym spotkaniu w karierze. Stało się inaczej. Napastnik pojawił się na placu gry, lecz był cieniem samego siebie. Francja ograła rywali 3:0. I choć Ronaldo – zgodnie już z tradycją – został Piłkarzem Turnieju, to nie był on w stanie pomóc drużynie w decydującym meczu. Zdrowie zawiodło po raz pierwszy.
Potem były kolejne przypadki. Pierwszy w listopadzie 1999 roku, kiedy to nasz bohater zerwał więzadła w kolanie. Kontuzja okropna, ale wciąż taka, z której można wyjść. Ronaldo spędził mnóstwo czasu na wizytach w lekarskim gabinecie. Miał jednak wrócić silniejszy. Każdy czekał na jego come-back w koszulce Interu. Tak też się stało dnia 12 kwietnia, 2000 roku, w pucharowym starciu z Lazio. 78 minuta spotkania i oto on! Ronaldo wraca po 5 miesiącach walki z kontuzją. Znów będzie czarował! Po zaledwie 7 minutach doszło do tragedii. Napastnik padł na murawę w trakcie próby wykonania swojego firmowego zwodu. Stadion zamarł, rywale i koledzy z zespołu wpadli w panikę, Panucci złapał się za głowę. Ponowne zerwanie więzadeł w tym samym kolanie! Widok płaczącego, trzymającego się za obolałe miejsce Ronaldo, to jeden z najsmutniejszych obrazków w historii piłki.
Ówczesny fizjoterapeuta piłkarza- Nilton Petrone, dziś mówi (wywiad dla Four-Four-Two):
„Wtedy jego rzepka kolanowa w zasadzie się rozpadła i skończyła wewnątrz jego uda. (…) Zaraz po wydarzeniu jego kolano było wielkości piłki. Potrzebne były trzy czy cztery butelki do zlania krwi. To było nie do pomyślenia. Było kilka momentów gdy płakał, prosząc o morfinę.”
Fachowiec zna również przyczynę dolegliwości piłkarza:
„Kontuzje Ronaldo nie brały się ze słabości ciała ale z jego eksplozywnych zdolności. On nie biegał szybko w prostej linii. Często zmieniał kierunek przy nieprawdopodobnej prędkości. Były momenty, w których Ronaldo, przewracał się, natychmiast wstawał, ruszał raz w lewo, raz w prawo. To wszystko w niesamowitym tempie. Grając w ten sposób kontuzje są zawsze prawdopodobne.”
Kto widział jego bramkę z Compostelą, wie, o czym mowa. Nadnaturalna koordynacja i szybkość Ronaldo, które zdawały się być błogosławieństwem, okazały się prawdziwym przekleństwem dla jego kolan. Po czymś takim nie sposób się podnieść. Ronaldo jednak spróbował.
Po walce i nużącej rehabilitacji, którym towarzyszyła nawet codzienna, dziesięciogodzinna harówka, Brazylijczyk wrócił do gry pod koniec sezonu 2001/2002. Zajęło mu to ponad 15 miesięcy! Nerazzurrich prowadził wówczas Hector Raul Cuper, który nieczęsto korzystał z usług Brazylijczyka. Mimo wszystko Ronaldo po powrocie miał swoje momenty, które zaowocowały 7 golami w 10 ligowych meczach.
Wynik ten wystarczył Luisowi Felipe Scolariemu, a więc ówczesnemu selekcjonerowi reprezentacji Brazylii. Ronaldo otrzymał powołanie na Mundial 2002 w Korei i Japoni! To była znakomita decyzja. Napastnik znał doskonały sposób na odwdzięczenie się za powierzone mu zaufanie. Były to gole. Łącznie 8 bramek w całym turnieju i tytuł Króla Strzelców, to coś, co bez wątpienia pomogło Brazylii w ostatecznym triumfie. Ronaldo powrócił na szczyt ze złotym medalem na szyi!
Jego zjawiskowa forma zaowocowała rekordowym transferem do Realu Madryt, a także drugą Złotą Piłką w karierze, tym razem za rok 2002. Co prawda kontuzje zostawiły swój ślad i Ronaldo nigdy nie był już tak widowiskowym piłkarzem jak za czasów Barcelony czy Interu, ale nie przeszkadzało mu to w byciu zabójczo skutecznym. Brazylijczyk strzelił dla Realu łącznie 83 bramki w 127 meczach, sięgając przy tym po dwa Mistrzostwa Hiszpanii. Potem był epizod w Milanie. Następnie Puchar Brazylii z zespołem Corinthians i zakończenie pięknej, choć przepełnionej bólem kariery.
Edwin Van Der Sar
Holenderski bramkarz nigdy nie miał kłopotu z kontuzjami. Wręcz przeciwnie, śledząc jego historię urazów, można rzec, że był on okazem zdrowia. Co zatem spowodowało, że znalazł się on na piłkarskim zakręcie?
Zanim Van Der Sar pomógł Manchesterowi w zapełnieniu klubowej gabloty, musiał się zmierzyć z trudnym okresem w swojej karierze. W roku 1999 nic nie zapowiadało, że w rozwoju tego bramkarza może dojść do perturbacji. 9 lat w Ajaxie, 5-krotne Mistrzostwo Holandii, triumf w Pucharze UEFA oraz Lidze Mistrzów sprawiały, że bramkarz był uznawany za ścisły top. Wówczas Holender mógł przebierać w klubach. A chciało go wielu. Między innymi Liverpool, Manchester United czy Juventus. Padło na Włochów. Van Der Sar zameldował się w Turynie.
I wtedy zaczęły się schody. Dwa sezony spędzone w mieście Fiata pokazały, że alpejski klimat najwyraźniej nie służy naszemu bohaterowi. To najgorszy okres w karierze Van Der Sara! Juventus z nim w składzie dwukrotnie dał wyprzedzić się rywalom z Rzymu w walce o Scudetto. I tak w rozgrywkach 99/00 triumfowało Lazio, sezon później Roma. Wszystko to przy sporym udziale Holendra, który popełniał masę błędów. Zyskał zresztą przydomek „Van der Gol” i bynajmniej nie chodziło tu o snajperskie umiejętności. Co stało się ze wzorowym dotąd goalkeeperem? Dziś fachowcy zastanawiają się, czy wymuszenie na nim zupełnie nowego sposobu gry nie wpłynęło na Holendra. Szkolony w duchu Futbolu Totalnego bramkarz, lubował się w grze nogami i aktywnym uczestniczeniu w akcjach zespołu. Oczywiście, jego odważna gra to zapewne tylko pierwiastek tego co dziś prezentuje Neuer czy Ter Stegen, ale jak na tamte czasy było to coś unikatowego. Van Der Sar grający za plecami nisko ustawionej linii defensywy czuł się jak w klatce. Nie był aktywny w grze, przez co często tracił koncentrację. A to prowadziło do wpadek.
Wobec złej postawy bramkarza Juventus stracił cierpliwość i sięgnął po Gianluigiego Buffona. Dla Holendra jasne było, że musi uciekać. Miał 31 lat, zaledwie dwa sezony temu był najgorętszym nazwiskiem na bramkarskim rynku. Ktoś taki nie mógł pozwolić sobie na ławkę rezerwowych. Tym bardziej że wciąż był etatowym bramkarzem Oranje i nie zamierzał tego zmieniać. Rozpoczęły się poszukiwania nowego klubu. Ku zaskoczeniu wielu padło na…Fulham.
Jak to w ogóle możliwe? Bramkarz mówi (Four-Four-Two):
„Rozmawiałem z Ajaxem, Liverpoolem i Borussią. Ostatnie dwa chciały zaczekać do końca okna transferowego. Ja nie mogłem sobie na to pozwolić. (…) Fulham miał spore ambicje. Właśnie wygrali Championship i kontraktowali kilku nowych piłkarzy”.
„Chciałem po prostu grać. Skonsultowałem to z selekcjonerem- Van Gaalem, a ten wyraził się pozytywnie”.
I tak Van Der Sar trafił na Craven Cottage. Sam zainteresowany twierdzi, że miał być to sezon, góra dwa. Skończyło się na czterech latach. I gdy wydawało się, że solidne spisujący się, ale mimo wszystko 35-letni bramkarz ma najlepszy czas za sobą, zgłosił się po niego Sir Alex Ferguson. Szkot zabiegał o Holendra już w okresie gdy ten zasilał Juve, jednak wówczas było już za późno. Tym razem Holender nie mógł odmówić. I tak w roku 2005 stał się częścią wielkiego Manchesteru.
A co działo się na Old Trafford? Stwierdzenie, że był to najlepszy czas w klubowej karierze Van Der Sara, nie będzie przesadą. 4 tytuły Mistrza Anglii, 6 lokalnych pucharów, rekordowa seria ligowych meczów bez straconej bramki (14 spotkań) w rozgrywkach 2008/2009 i przede wszystkim Liga Mistrzów!
Sezon 2007/2008 to ten, w którym Czerwone Diabły zmierzyły się w finale Champions League z londyńską Chelsea. Regulaminowy czas gry i dogrywka nie wyłoniły zwycięzcy. Jako że życie pisze najlepsze scenariusze, wiecie, co musiało się stać dalej. Konkurs jedenastek zakończył się triumfem Manchesteru. 38-letni wówczas Van Der Sar wybronił ostatni rzut karny strzelany przez Anelkę. Został bohaterem czerwonej części miasta, którą reprezentował przez kolejne trzy sezony. A przecież najlepsze miał mieć za sobą!
Henrik Larsson
Wpisz w wyszukiwarkę Google imię i nazwisko Szweda i wciśnij spację. Możesz mieć pewność, że w proponowanych frazach jako pierwsza wyświetli się „henrik larsson kontuzja”. Nic dziwnego. Mimo że piłkarz ten był fenomenalnym napastnikiem, to jego makabryczne złamanie jest tym, co kojarzy się z nim najmocniej. Nie znam, żadnego piłkarskiego kibica, który nie oglądałby tego strasznego zajścia choć raz.
Rzecz działa się 4 listopada, 1999 roku, podczas spotkania Celtic-Lyon. Na pozór zwykła boiskowa sytuacja. Rozpędzony Larsson walczy o piłkę z Sergem Blancem. Na nieszczęście Szweda, wyprzedza on swojego rywala, który tracąc równowagę, trafia swoim piszczelem w tył jego nogi postawnej. Kiedy to piszę, przechodzą mnie dreszcze, słowa Larssona dodatkowo je potęgują (Four-Four-Two):
„Sędzia był z Holandii, więc powiedziałem do niego po holendersku, że chyba złamałem nogę. Uniosłem ją, okazało się, że zwisa nie w tym kierunku, w którym powinna.”
„Leżałem na ziemi i odliczałem miesiące do Mistrzostw Europy. To był październik, a Euro miało odbyć się latem.”
Zdarzenie wyglądało na tyle fatalnie, że wielu wróżyło Szwedowi zakończenie kariery. Dla Celticu i reprezentacji byłaby to strata równie bolesna jak samo złamanie. Larsson był już wówczas znany jako wyśmienity snajper. Piłkarz jednak nie poddał się i jak sam mówi, zaraz po zdarzeniu zaczął pracować i odliczać dni do zbliżającego się turnieju. Udało się! 8-miesięczna rehabilitacja postawiła piłkarza na nogi. Występ na Mistrzostwach Europy nie był jednak szczytem możliwości Larssona. Zaledwie 10 miesięcy po tragicznym wydarzeniu napastnik rozpoczął wyjątkowy dla siebie sezon. Rozgrywki 2000/2001 to popis Szweda! 35 goli w całym okresie sprawiło, że sięgnął on po Złoty But, a więc nagrodę dla najlepszego strzelca Europy.
Larsson spędził w Celticu kolejne 3 sezony i kiedy wydawało się, że zakończy tam karierę, zgłosiła się po niego sama Barcelona. I tak – na zasadzie wolnego transferu – Szwed dołączył do Blaugrany. 33-letni napastnik nie był oczywiście pierwszoplanową postacią zespołu Rijkaarda. Mimo wszystko jednak zdobył sporo ważnych goli i pomógł klubowi w zdobyciu dwóch Mistrzostw Hiszpanii. To jednak nic w porównaniu z tym, co wydarzyło się w maju 2006 roku. Barcelona mierzyła się w finale Ligi Mistrzów z Arsenalem. Bramka strzelona w pierwszej połowie przez Sola Campbella ustawiła mecz i na kwadrans przed końcem Kanonierzy wciąż prowadzili 1:0. Wtedy błysnął wprowadzony na boisko kilka chwil wcześniej Larsson. W 75 minucie spotkania obsłużył podaniem Eto’o, który zdobył wyrównująca bramkę, po czym zrobił to samo przy golu Belettiego, na 9 minut przed końcowym gwizdkiem. Barcelona sięgnęła po tytuł a – znany dotąd z umiejętności snajperskich – Larsson, stał się jej bohaterem, zaliczając dwie kluczowe asysty.
Kolejnym – i jak się wtedy wydawało ostatnim – przystankiem w karierze Szweda miał okazać się Helsingborgs. Piłkarska emerytura w rodzimym kraju? Brzmi dobrze. Nic z tych rzeczy. W trakcie przerwy w rozgrywkach sezonu 2006/2007 w szwedzkiej Allsvensken doszło do zaskakującego ruchu. Sir Alex Ferguson uznał, że doświadczony piłkarz przyda mu się w zespole. Larsson dołączył do Czerwonych Diabłów na zasadzie 3-miesięcznego wypożyczenia. Zagrał łącznie w 13 spotkaniach, trzykrotnie trafiając do siatki. Miły akcent na zakończenie pięknej kariery, która 8 lat wcześniej miała przecież lec w gruzach.
Andrea Pirlo
Włoski maestro to żywa legenda Milanu. Kiedy piłkarz ten święcił kolejne triumfy z zespołem Rossonerich w latach 2001-2011 trudno było wyobrazić go sobie w innym klubie. 2-krotne Mistrzostwo Włoch, dwa triumfy w Lidze Mistrzów i wysoka forma na przestrzeni blisko 10 lat sprawiały, że Pirlo był w stolicy Lombardii postacią wręcz pomnikową. Wszystko do momentu gdy w klubie pojawił się Massimiliano Allegri. Szkoleniowiec początkowo korzystał z usług pomocnika, lecz z czasem zaczął umniejszać jego roli. Przed sezonem 2011/2012 otwarcie przyznał, że nie potrzebuje już Pirlo w swoim zespole. Argument? Nowy trener Milanu chciał, by jego środek pola tworzony był przez silnych fizycznie piłkarzy, potrafiących grać w destrukcji. Wybór padł na Van Bommela, który zajął miejsce Włocha. Przy całym szacunku dla Holendra, dziś brzmi to kuriozalnie. Tak czy inaczej, Pirlo musiał spakować walizki. Sam piłkarz wspomina (La Gazzetta dello Sport):
„Milan zaproponował mi kontrakt na rok, a ja chciałem trzyletniej umowy, ponieważ byłem młodszy niż reszta doświadczonych zawodników. Jednak prawdziwym powodem mojego odejścia było to, że Allegri wolał wystawiać przed obrońcami Ambrosiniego i van Bommela, a ja nie chciałem zmieniać swojej roli na boisku.”
Kolejnym przystankiem dla Pirlo miał być odwieczny rywal Milanu- Juventus. Stara Dama pozyskała piłkarza na zasadzie wolnego transferu. Włoch mógł przystąpić do kolejnego sezonu już w nowych barwach. Eksperci mieli mieszane uczucia. Po pierwsze powód niechęci Allegriego do Pirlo nie był powszechnie znany, po drugie piłkarz miał za sobą rozgrywki, w których zmagał się z problemami zdrowotnymi, a po trzecie, w jego metryce widniały już skończone 32 lata. Wielu mogło sądzić, że Pirlo jest po prostu po drugiej stronie rzeki, a wszystko, co może dać Juventusowi to uzupełnienie składu. Nic z tych rzeczy!
Były piłkarz Milanu z miejsca wdarł się do wyjściowej jedenastki Juve i nie opuścił jej nie tylko do końca sezonu, ale również przez kolejnych kilka. Pirlo wydatnie pomógł Starej Damie w powrocie na piłkarski szczyt i wygraniu pierwszego tytułu Mistrza Włoch od 2003 roku. W kolejnych sezonach Bianconeri nie zwalniali tempa. Do gabloty wpadały kolejne Scudetto. Nic dziwnego, że kilka lat później rozgoryczony Maldini mówił:
„Kiedy otaczasz się kompetentnymi ludźmi możesz uniknąć wielu błędów. Najlepszym przykładem jest Pirlo. Jeśli w drużynie jest trener, który mówi, że Andrea jest skończony jako piłkarz i nie jest już potrzebny, musi się znaleźć ktoś, kto powie: „To nieprawda, Pirlo jest częścią naszej tradycji, dlatego musi zostać”. Być może wówczas nie zrobilibyśmy przysługi Juventusowi.”
Żeby jednak być uczciwym, warto zacytować co na ten temat miał do powiedzenia były szkoleniowiec Milanu, który swego czasy wypowiedział się dla RTL:
„Pirlo to mistrz i ma świetny okres. Na naszą decyzję o rozstaniu miał wpływ między innymi czynnik ekonomiczny. W Turynie znalazł nową motywację, która zanikła po 10 latach w Milanie. Nigdy nie podważaliśmy jego zdolności. Czasem w życiu potrzeba zmiany.”
Nie wiemy gdzie leży prawda. Tak czy inaczej, na refleksję było za późno. Świetna forma Pirlo i spektakularna gra Juventusu zbiegła się z coraz większym regresem Milanu, który dziś ma swoją kumulację. I choć Włoski maestro to przykład nieco inny niż powyższe, to trudno oprzeć się wrażeniu, że jego przygoda z Juventusem to druga młodość, której spodziewało się niewielu.
Santi Cazorla
Ilekroć w mojej głowie pojawia się postać tego, niepozornie wyglądającego Hiszpana, zawsze przypominają mi się słowa Wojciecha Szczęsnego, który w jednym z odcinków Foot Trucka opisywał go w ten sposób:
„Byliśmy na obozie w Niemczech. Santi dołączył do nas i wziął udział w pierwszych zajęciach. Już po tej serii treningowej Wenger otrzymał od nas aplauz za to, że sprowadził tak dobrego piłkarza. Jeden z najlepszych z jakim grałem. Miał taki łeb, taką technikę…nawet nie jestem w stanie powiedzieć jaka była jego największa zaleta. Grałeś z nim i myślałeś „Boże Święty, jaki on jest dobry!”.
Cóż, piłkarz o takich umiejętnościach musiał podbić Premier League. Pomimo, że Cazorla w momencie dołączenia do The Gunners był już dwukrotnym Mistrzem Europy, to właśnie Arsenal był jego pierwszym, naprawdę dużym klubem. Liga Angielska nie okazała się dla niego zbyt wielkim wyzwaniem. Sezon 12/13 to świetny okres w wykonaniu Hiszpana. Zaraz po nim został on uznany za najlepszego piłkarza Arsenalu w owych rozgrywkach. Dalej miało być tylko lepiej.
Niestety, pierwsze problemy pojawiły się w trakcie towarzyskiego spotkania Hiszpanii z Chile, w roku 2013. Cazorla został trafiony w kostkę. Mimo bólu wytrzymał do końca meczu. Piłkarz nie mógł zdawać sobie wtedy sprawy, że to niepozorne kopnięcie to „efekt motyla”, którego następstwa w przyszłości mogą zdmuchnąć jego marzenia o dalszej karierze.
Z pozoru niegroźne wydarzenie odciskało swoje piętno w kolejnych miesiącach. Po powrocie do Londynu pomocnik wciąż odczuwał ból w kostce. Okazało się, że wymaga ona operacji. Leczenie przebiegło rzekomo pomyślnie. Hiszpan wrócił do gry po zaledwie miesiącu. Jak się jednak później okazało, ból nie tylko nie ustał, ale wręcz nasilał się z każdym dniem. Piłkarz zaakceptował ten fakt i uznał, że po prostu musi się do niego przyzwyczaić. Z takim nastawieniem rozegrał sezon 13/14 a także 14/15, z którego to jednak w dużej części wykluczyła go kontuzja kolana. Długa rehabilitacja związana z powyższym urazem nie była jednak najgorszą jaka miała przytrafić się Hiszpanowi. Prawdziwe problemy pojawiły się ponad trzy lata po felernym meczu z Chile!
W meczu Ligi Mistrzów z Łudogorcem kostka znów dała znać o sobie. Tym razem znacznie mocniej niż dotąd. Ból nie pozwolił Cazorli dograć spotkania. Poprosił o zmianę w drugiej połowie. Okazało się, że Hiszpana czeka leczenie. Interwencje lekarzy przyniosły jednak fatalny skutek. Piłkarz wspomina (The Guardian):
„Rana wciąż się otwierała. Za każdym razem gdy ją zszywali, ta rozchodziła się i wyciekało z niej coraz więcej płynu. Szwy nie chciały się trzymać. Zrobili mi przeszczep skóry ale nie mieli pojęcia co dzieje się w środku. (…) Mówili: „Lepiej zapomnij o piłce. Skup się na powrocie do normalnego życia i na tym, byś mógł pokopać z synem, czy w ogóle pójść na spacer.”
To brzmiało jak wyrok. Angielscy lekarze byli bezradni. Zgodnie uznali, że to koniec kariery piłkarza. Cazorla postanowił jednak poszukać pomocy u specjalistów z Hiszpanii. I tak trafił pod skrzydła Mikela Sancheza, który – nie bez trudu – odnalazł źródło problemów. Okazało się, że podczas dawnej operacji, stopa Hiszpana została zaatakowana przez gangrenę! Aż 10 cm ścięgna uległo uszkodzeniu i przypominało w dotyku plastelinę. Cazorli groziła amputacja stopy!
Do najgorszego jednak nie doszło. Odpowiednie leczenie i skomplikowane działania uchroniły Hiszpana od kalectwa. Finałem przedsięwzięcia było przeszczepienie skóry z przedramienia Cazorli i umiejscowienie jej w miejscu operowanego ścięgna. Praca lekarzy dawała mu nadzieje na to, że będzie mógł chodzić. To nie był moment na rozważania dalszej kariery. Problem był znacznie poważniejszy.
Późniejsza fachowość i cierpliwość jego fizjoterapeuty – Juana Carlos Herraeza, pozwalały jednak marzyć. Cazorla stawiał kolejne kroki. Dosłownie. Jego pracowitość a także zaangażowanie fachowca sprawiły, że powolne spacery przeradzały się w marsze, które z kolei owocowały próbami truchtu. Po miesiącach wysiłku Cazorla mógł zacząć zajęcia z piłką. To był cud!
Jego zwieńczeniem był sezon 18/19, którym to Hiszpan wrócił do profesjonalnej piłki, z której wypadł na 2 lata. Co więcej, nie było mowy o pozoranctwie! Cazorla dołączył do swojego klubu z młodości- Villarealu i z miejsca stał się czołowym piłkarzem zespołu. Jego wyśmienita forma zaowocowała nawet powrotem do reprezentacji. Luis Enrique docenił kunszt pomocnika i w czerwcu, 2019 roku, 35-letni zawodnik znów założył koszulkę La Furia Roja!
Dziś piłkarz wciąż prezentuje dobrą formę i niewykluczone, że wystąpi na najbliższych Mistrzostwach Europy. Cazorla jeszcze niedawno zastanawiał się, czy w ogóle będzie mógł chodzić. Dziś ma szansę kontynuować swoją niebywałą i naznaczoną cierpieniem karierę.
Michał Bakanowicz