Znacie zwycięski skład Kaiserslautern z meczu z Bayernem? Sforza, Ratinho, Kuka, Kadlec… Dzięki Tomaszowi Hajto doskonale wiecie, że zespół ten był sensacyjnym zwycięzca Bundesligi w sezonie 97/98. Rzecz była o tyle niezwykła, że klub z południowo-wschodnich Niemiec był wówczas beniaminkiem rozgrywek. Ale wystarczy… Poniżej pięć innych przykładów na to jak niepozorny zespół może sięgać po najwyższe trofea.
Leicester City 2015/2016
Kiedy Leicester przystępowało do rozgrywek 15/16 było jednym z głównych kandydatów do spadku z Premier League. Sezon wcześniej zespół Lisów rzutem na taśmę utrzymał się w lidze. Co więcej, na King Power Stadium doszło do zmiany szkoleniowca, która nie spotkała się ze zrozumieniem miejscowych kibiców. Posadę stracił Nigel Pearson, który dwa sezony wcześniej wprowadził drużynę do Premier League, a w poprzednich rozgrywkach utrzymał ją w lidze. Nowym menedżerem Leicester miał zostać Claudio Ranieri. Kibice Lisów nie mieli wtedy pojęcia co może zaoferować im przybysz z Włoch.
Nastroje były sceptyczne. Nic dziwnego. Ranieri był kojarzony z niespecjalnie udaną pracą w Chelsea, a także ze słabym okresem w reprezentacji Grecji, podczas którego dał się zapamiętać wstydliwym remisem z Wyspami Owczymi. Zmiana ta była więc kibicom nie w smak.
Leicester zaczęło jednak sezon z przytupem. Lisy dały się poznać jako, zespół preferujący radosny futbol. To, że outsider tracił bramkę w niemal każdym meczu, nie dziwiło nikogo. Zastanawiający był jednak fakt, że na ogół strzelał ich co najmniej o jedną więcej od rywali. I tak mogliśmy oglądać domowe zwycięstwo 4:2 z Sunderlandem na starcie sezonu, 2:1 do przodu w drugim, wyjazdowym meczu z West Ham, czy późniejsze dwa bramkowe remisy z Tottenhamem oraz Bournemouth. Wszystko wyglądało zaskakująco dobrze! Pierwsza porażka w sezonie odniesiona przez ekipę Lisów to dopiero 7 kolejka i 2:5 z Arsenalem.
Ta jednak nie zatrzymała piłkarzy Ranieriego. Po spotkaniu z Kanonierami przyszedł czas na serię 10 spotkań bez przegranej, która to została przerwana dopiero w 18 kolejce, przez Liverpool. I tak zespół skazywany na spadek był sensacyjnym liderem tabeli na półmetku sezonu! Bukmacherzy, którzy wyceniali ich szansę na tytuł w stosunku 5000:1, przecierali oczy ze zdumienia!
Lisy nie popadły jednak w samozachwyt. Nie dość, że klub wciąż punktował jak szalony, to jeszcze z meczu na mecz stawał się coraz bardziej rozsądny. Piłkarskie fajerwerki zostały odstawione w kąt, a w ich miejscu pojawiły się kontrataki i żelazna defensywa. Piłkarze z King Power Stadium praktycznie przestali tracić bramki. Mało tego! Zespół przegrał tylko jedno spotkanie w drugiej części sezonu!
Jak dziś wszyscy doskonale wiemy, to wystarczyło, by sięgnąć po sensacyjny tytuł. Dotychczasowi potentaci pomogli drużynie Ranieriego, która skrzętnie skorzystała z ich nierównej formy, związanej – w kilku przypadkach – z okresem przebudowy.
A kto tworzył ówczesny skład Lisów? Z patriotycznych obowiązków warto wspomnieć o – co prawda rezerwowym – Marcinie Wasilewskim. Bardziej istotni byli jednak zawodnicy tacy jak: będący w cieniu ojca Kasper Schmeichel, jamajski obrońca i kapitan Wes Morgan, czy harujący w defensywie Danny Drinkwater. Największe pochwały spadły jednak na wszędobylskiego i sprowadzonego do klubu za zaledwie 9 mln euro N’Golo Kante, najlepszego strzelca zespołu, który jeszcze kilka lat temu grał na poziomie amatorskim Jamiego Vardy’ego i przede wszystkim na późniejszego MVP sezonu i kosztującego Leicester 500 tys. euro Rhiyada Mahreza.
Ta ekipa wprawiła piłkarski świat w szaleństwo! Część ulic w mieście Leicester zostało nazwanych na cześć bohaterów King Power Stadium. Gary Lineker, który deklarował, że jeśli Lisy sięgną po tytuł, pojawi się w swoim programie w samych slipach, dotrzymał słowa. Cała piłkarska Anglia biła pokłony przed outsiderami z jej środkowej części. Ranieri podsumował to słowami:
„Myślę, że w czasach, gdy pieniądze znaczą wszystko, dajemy ludziom nadzieję”.
Grecja 2004
Dellas, Zagorakis, Karagouinis, Charisteas. Kojarzycie te nazwiska? Jeśli jesteście zbyt młodzi, by pamiętać Euro 2004, to na pewno nie! Nic wstydliwego. Żaden z nich nigdy nie był wybitnym piłkarzem. Nikt z wymienionych nie ocierał się nawet o kluby typu Barcelona, Real czy Bayern. Próżno wśród nich szukać wirtuoza czy piłkarskiego idola. Czy jednak można powiedzieć, że żaden z nich w zasadzie nie zapisał się w piłkarskiej historii? Absolutnie nie! Wszystko przez jeden, wyżej wymieniony, turniej.
Czerwiec roku 2004 to czas, w którym zasiadaliśmy przed telewizorami, by oglądać portugalski turniej. Po europejskich boiskach biegały takie gwiazdy jak Zidane, Figo, Robben czy Nedved. Tych już znacie, prawda?
Eksperci zastanawiali się, kto sięgnie po tytuł. Będący świeżo po udanym Mundialu Niemcy? Szukający odkupienia po tym turnieju Francuzi? A może grający pięknie jak nigdy i przegrywający jak zawsze Hiszpanie lub naszpikowani gwiazdami Holendrzy? Włosi, Anglicy, gospodarze z Portugalii?
Nic z tego! Na świecie istnieją rzeczy, które nie śniły się nawet greckim filozofom. Po złoty medal Mistrzostw Europy sięgnęli więc ich potomkowie! Drużyna złożona, z przeciętnych, w wielu przypadkach wręcz anonimowych piłkarzy, dotarła do finału gdzie, pokonała rywali, by ostatecznie wieść prym na Starym Kontynencie.
Jak tego dokonali? Sposobem! Selekcjonerem Reprezentacji Grecji był wówczas Otto Rehhagel. Niemiecki szkoleniowiec doskonale wiedział jakim potencjałem piłkarskim dysponuje. Postawił więc na proste środki. Głęboka defensywa, całkowite zaniechanie gry piłką i chytre wyczekiwanie na swoje szanse, głównie w postaci stałych fragmentów i kontrataków. Nie lubicie sposobu gry Atletico czy zespołów prowadzonych przez Mourinho? Uwierzcie, w porównaniu z ówczesną Grecją, grają oni całkiem przyjemną piłkę. To było najzwyklejsze w świecie „męczenie buły”! Ale jakie skuteczne!
Zaczęło się stosunkowo szczęśliwie. Grecy co prawda pokonali w pierwszym meczu Portugalię, w drugim zremisowali z Hiszpanią, ale za to przegrali z najsłabszą w grupie Rosją. Rezultat? Drugie miejsce i awans dzięki lepszemu bilansowi bramek niż La Furia Roja, która musiała się pożegnać z turniejem na tak wczesnym etapie.
Potem przyszedł czas na grę w ćwierćfinale. Padło na Francję. Mimo udanej fazy grupowej, dawanie jakichkolwiek szans Grekom było czystym szaleństwem. W składzie Trójkolorowych grali przecież tacy piłkarze jak Zidane, Henry czy Trezeguet. Nie mogło być mowy o potknięciu. Rehhagel mówił jednak przed meczem:
„W meczu z Rosją byliśmy zestresowani szansą awansu do play-off. Teraz to dla nas czysta przyjemność i zamierzamy zaprezentować się jak herosi. Tak jak to Grecy mają w zwyczaju!”.
Bohaterowie w biało-niebieskich barwach wzięli sobie te słowa do serca. Końcowy rezultat? 1:0 dla Karagounisa i spółki!
Etap półfinałów to starcie z prawdziwą rewelacją rozgrywek. Reprezentacja Czech złożona była wówczas z takich piłkarzy jak grający turniej życia, późniejszy Króla Strzelców Milan Baros, laureat Złotej Piłki Pavel Nedved, czy wschodząca gwiazda Tomas Rosicky. Faworyt był jeden. Piękno futbolu miało tym razem triumfować. Nic z tego. Fura szczęścia, doskonała postawa strzegącego bramki Nikopolidisa, a także konsekwentne realizowanie planu przez reprezentację Grecji przyniosło im zwycięstwo. Wynik? Oczywiście 1:0. Tym razem po dogrywce.
Tak więc przyszedł czas na finał, gdzie nie mogło już być mowy o sensacji. Los skojarzył Grecję i Portugalię po raz drugi. Tym razem jednak gospodarze mieli być tymi, którzy wyciągną wnioski i poradzą sobie z wyraźnie słabszymi Grekami. Lizbona nie okazała się jednak szczęśliwa dla piłkarzy z Półwyspu Iberyjskiego. Dla podopiecznych Rehhagela wręcz przeciwnie. Grecy postanowili powtórzyć swój ulubiony wynik. 1:0 i puchar trafił w ich ręce! Cóż to był za szok! Do dziś pamiętam płacz wchodzącego dopiero w wielką piłkę Cristiano Ronaldo, a także łzy radości Jacka Gmocha w pomeczowym studio.
Żelazna defensywa popłaciła. Grecja w przeciągu turnieju straciła zaledwie cztery bramki, zachowując jednocześnie czyste konto na przestrzeni całej fazy pucharowej. A to, że grali brzydko, że mało strzelali i że drażnili postronnych kibiców? Cóż, każdy sposób jest dobry, jeśli tylko kończy się sukcesem.
FC Porto 2003/2004
Ubiegły sezon Ligi Mistrzów przyniósł nam wiele niespodzianek. Ajax eliminujący Real oraz Juventus to prawdziwa sensacja. Tottenham w finale rozgrywek? Również spore zaskoczenie. A pamiętacie fenomenalne Monaco z sezonu 16/17, które to zameldowało się w półfinale? To wszystko świeże przykłady na to jak mniejszy klub, może pokrzyżować szyki tym wielkim. Uwierzcie, to jednak nic w porównaniu z tym co zrobiło Porto w roku 2004.
Zespół wówczas młodego i dopiero wchodzącego na salony Jose Mourinho, to chyba najbardziej nieoczekiwany triumfator Ligi Mistrzów, w całej jej historii. Klub z Portugalii rok wcześniej zwyciężał co prawda w rozgrywkach Pucharu UEFA, ale umówmy się, to zupełnie co innego.
Zaczęło się niewinnie, od wymęczonego awansu z grupy F, tworzonej przez Real, Olympique Marsylię, Partizan i Porto właśnie. Wtedy jeszcze nikt nie spodziewał się, że na Estadio do Dragao rodzi się legendarny zespół, który będzie natchnieniem dla pokoleń.
Przygoda miała zakończyć się szybko, gdyż Porto trafiło na potentata już w 1/8. Był to Manchester. Mourinho czy Ferguson? Jeszcze wtedy odpowiedź wydawała się być prosta. Nawet domowe zwycięstwo 2:1, odniesione przez Smoki w pierwszym spotkaniu, nie zasiewało wątpliwości co do tego, kto awansuje. Sam Mou mówił:
„Manchester ma łatwe zadanie. Musi po prostu pokonać nas przed własną publicznością”
I choć dziś wiemy, że tego typu gierki słowne to rzecz, z której The Special One jest powszechnie znany, to wówczas trudno było nie przyznać mu racji.
Niewiele brakowało by przewidywania trenera stały się faktem, a legenda Porto w ogóle by się nie narodziła. Scholes dał prowadzenie swojemu zespołowi już w 32 minucie. Taki stan rzeczy utrzymywał się do samego końca spotkania. Wtedy FC Porto wywalczyło rzut wolny, w okolicach pola karnego Manchesteru. Do piłki miał podejść Ricardo Fernandes, ale piłkarze Smoków zmienili plan. Za wykonanie stałego fragmentu wziął się Beni McCarthy. Jego strzał okazał się zbyt trudny dla Tima Howarda. Amerykański bramkarz odbił piłkę, którą z bliskiej odległości dobił Costinha. Gol! Sam strzelec wspomina:
„Pamiętam, że w tamtym momencie nie zrobiliśmy niczego tak, jak życzył sobie tego Mourinho. To nie był jego plan! Trener może przygotować Cię do spotkania perfekcyjnie, ale zawsze są w nim takie fragmenty, w których to piłkarze zmieniają założenia i to wychodzi na dobre.”
Tak więc Old Trafford zamarło. Giggs, Van Nistelrooy, Scholes a przede wszystkim Sir Alex Ferguson, za burtą rozgrywek. Cytowany wcześniej Costinha kontynuuje:
„Wtedy zrozumieliśmy, że możemy pokonać każdego. To był moment, w którym staliśmy się pewni tego, że dotrzemy do finału.”
Tak też zrobili. 4:2 w dwumeczu z Lyonem w kolejnym etapie, oraz 1:0 z Deportivo w półfinale. W ten sposób Smoki dotarły do finału elitarnych rozgrywek, gdzie miały mierzyć się z… AS Monaco. Ale jak to? Czy to na pewno była Liga Mistrzów, a nie Puchar UEFA? Cóż, trzeba przyznać, że sezon 03/04 był totalnie zwariowany. Porto w drodze na szczyt miało na swojej rozkładówce wspomniany wyżej Manchester, a drużyna z Księstwa mogła pochwalić się triumfami nad Realem oraz Chelsea. Niebywałe rozgrywki, które charakteryzowały się niemocą potentatów.
Tak więc przyszedł czas na spotkanie rozgrywane na Arena AufSchalke w Gelsenkirchen. Z jednej strony Giuly, Evra, Rothen i Morientes, prowadzeni przez Didiera Deschampsa. Z drugiej Ricardo Carvalho, Costinha, Maniche czy Deco, pod wodzą Mourinho.
Jak już zdążyłem wspomnieć, tytuł trafił do Portugalczyków. Powyższe nazwiska świadczą o tym jak wielki potencjał drzemał wówczas w drużynie z Porto. Pewne zwycięstwo 3:0 i narodziny jednego z najbardziej rozpoznawalnych trenerów w dziejach piłki w osobie Jose Mourinho. Resztę historii już znacie.
Deportivo La Coruna 1999/2000
Myślisz Liga Hiszpańska, mówisz Barcelona i Real. To oczywiste. W końcu oba zespoły to totalni dominatorzy Primera Division, którzy od zarania dziejów wymieniają się kolejnymi tytułami mistrzowskimi. Wspólnie mają ich 59. Oczywiście, istnieją pojedyncze sezony, w których ten duopol zostaje na moment przerwany. Najświeższy przykład to Atletico z sezonu 13/14. Nieco starsi kibice mogą pamiętać również triumfy Valencii w roku 2002 oraz 2004. Ja jednak chciałbym się cofnąć do czasów zespołu, który darzę największym sentymentem, spośród wszystkich grających na hiszpańskiej ziemi.
Djalminha, Victor, Makaay, Donato.
Jeśli byłeś dzieciakiem, który zakochał się w piłce na przełomie lat 90 i XXI, to doskonale znasz te nazwiska. Deportivo to klub, który kojarzy mi się głównie ze świetną grą w Lidze Mistrzów. Słynna remontada w sezonie 03/04, przeprowadzona na zespole Milanu, śni się jego kibicom pewnie równie często jak noc w Stambule. Zanim jednak piłkarze Javiera Irurety odrabiali trzybramkową stratę, pogrążając tym samym Rossonerich w 1/8 rozgrywek, musiał on stworzyć fundament zespołu.
I tak przenosimy się do roku 2000, kiedy to skromny klub z A Coruna wspiął się na sam szczyt. Zespół Deportivo co prawda dał się w poprzednich sezonach poznać jako ciekawa drużyna, ale raczej nikt nie rozpatrywał ich jako kandydata do tytułu. Skoro nie udało im się to nigdy w historii, to dlaczego tym razem ma być inaczej? Raz byli blisko. W sezonie 93/94, kiedy to dali sobie wydrzeć mistrzostwo w ostatniej kolejce. Wystarczyło wygrać z Valencią, by przekreślić szansę na tytuł depczącej im po piętach Barcelony. Nie powiodło się. Miroslav Dukic zmarnował rzut karny na wagę mistrzostwa. Deportivo zremisowali na El Riazor 0:0, a Blaugrana odrobiła stratę, sięgając po tytuł. Duch tej porażki unosił się nad klubem latami.
Aż do wspomnianego wyżej sezonu 99/00, kiedy to podopieczni trenera Irurety zagrali na nosie wielkim. Rozgrywki te to prawdziwy rollercoaster. Piłkarze z Galicji odznaczali się wielką nieregularnością. Zdarzały im się spektakularne zwycięstwa jak choćby 5:2 z Realem, ale też mnóstwo wpadek. Zespół z A Coruna przegrał w mistrzowskim sezonie aż 11 spotkań. Mimo wszystko ogromny kryzys kończących ostatecznie na 5 miejscu Królewskich, a także mało przekonywującą Barca, pomogły im w ostatecznym sukcesie.
Zanim jednak do niego doszło, zawodnicy z El Riazor musieli zmierzyć się z demonami z przeszłości. Nadeszła ostatnia, 38 kolejka rozgrywek. Piłkarze Deportivo jako liderzy tabeli byli zmuszeni wygrać na własnym boisku z Espanyolem, by zagwarantować sobie tytuł. Za ich plecami czyhała Barcelona. Brzmi znajomo? Nic więc dziwnego, że Makaay wspomina (reportaż ESPN):
„Kiedy przyszedłem do klubu, nikt nie wspominał traumy z 94 roku. Zaczęli o tym mówić pod koniec sezonu…”
Wtóruje mu Irureta:
„Wskoczyliśmy na szczyt tabeli stosunkowo wcześnie, później było jednak trudniej niż mogłoby się wydawać. Zremisowaliśmy z Racingiem i Saragossą, więc musieliśmy wygrać w ostatniej kolejce. Wydarzenia z 94 roku, stały się bardzo aktualne, dźwigaliśmy spory bagaż”
Tym razem jednak się powiodło. Zawodnicy z Galicji nie powtórzyli błędu swoich starszych kolegów. 38-letni Donato, który pamiętał fatalną porażkę sprzed 6 lat, otworzył wynik już w 3 minucie. Na 2:0 poprawił najlepszy snajper zespołu Roy Makaay. Transfer holenderskiego napastnika okazał się zresztą kluczowy. Zarząd Depor nie miał prawa żałować ani centa wydanego na piłkarza tuż przed sezonem. Kosztował on 8,5 mln euro.
Tak więc niemożliwe stało się rzeczywistością! A Coruna została drugim – zaraz po San Sebastian – najmniejszym pod względem liczby ludności miastem w Hiszpanii, którego piłkarze sięgnęli po tytuł. Sukcesowi towarzyszyła wielka feta, która zgromadziła na ulicach blisko 200-tysięczny tłum! Biorąc pod uwagę, że cała populacja miasta to 250 tysięcy mieszkańców, robi to ogromne wrażenie. Prawdziwie romantyczna historia Kopciuszka z Galicji.
Galatasaray Stambuł 99/00
Skoro wzięliśmy już na tapet zaskakującego triumfatora, najbardziej elitarnych rozgrywek, pora przyjrzeć się nieoczekiwanemu zwycięzcy turnieju nieco niższej rangi.
Dzisiejsze zaplecze Ligi Mistrzów to Liga Europy. Kiedyś był to Puchar UEFA, o którym wspominałem wcześniej. Format tej rywalizacji różnił się nieco od dziś obowiązujących zasad, jednak idea była zbliżona. Grały w nim kluby na tyle dobre, by móc pokazać się Europie, ale nieco słabsze niż te rywalizujące o najwyższe cele.
Mimo wszystko gdy cofniemy się do roku 2000 i przyjrzymy się triumfatorom Pucharu z kilku przeszłych lat, to znajdziemy takie firmy jak: Parma, Inter, Juventus, czy też Bayern oraz Schalke. Lata 90. tych rozgrywek były zresztą totalnie zdominowane przez włoskie kluby. Na przestrzeni lat 1990 i 1999 sięgały one po ten tytuł aż 7-krotnie. To nie był puchar dla maluczkich!
Rozgrywki 99/00 były jednak tymi, w których dominacja wielkich marek została przerwana przez turecki klub ze Stambułu. Europa przecierała oczy ze zdumienia, kiedy Galatasaray eliminował kolejne zespoły z topowych lig. Zanim jednak piłkarze Fatiha Terima mogli iść przez Stary Kontynent z podniesionym czołem, musieli przełknąć gorzką pigułkę.
Turecki zespół znalazł się w Pucharze UEFA, po zajęciu trzeciego miejsca w grupie H, w rozgrywkach Ligi Mistrzów. Ich ówcześni rywale w walce o promocję to: Hertha, Chelsea oraz Milan. Po 20 latach trudno stwierdzić czy apetyty piłkarzy z Ali Sami Yen były większe. Faktem jest jednak, że misja awansu do kolejnej fazy rozgrywek się nie powiodła. Słabe wejście w turniej i zaledwie 1 punkt w 4 rozegranych spotkaniach przekreślał szanse Czerwono-Żółtych. Punktem zwrotnym było jednak wyjazdowe spotkanie z Herthą, wygrane 4:1. Potem przyszedł czas na domowy triumf nad wielkim Milanem, 3:2. To pozwoliło Fatihowi Terimowi i spółce na kontynuowanie europejskiej przygody. Co prawda szczebel niżej, ale jednak.
Zaczęło się od wyeliminowania włoskiej Bologny. Potem przyszedł czas na niedawnego triumfatora Ligi Mistrzów w postaci Borussi Dortmund. Kto następny? Hiszpańska Mallorca. I tak zespół z gorącego Ali Sami Yen zameldował się w półfinale rozgrywek.
Na ich drodze stanęło Leeds United, które w odróżnieniu od czasów obecnych było topowym angielskim klubem. Niestety, przy okazji pierwszego spotkania tych zespołów, sport zszedł na drugi plan. Wszystko dlatego, że przed piłkarską konfrontacją na boisku, doszło do tej zdecydowanie mniej chwalebnej, rozegranej na stambulskich ulicach. Agresywni fanatycy obu zespołów starli się ze sobą, a w wyniku tych walk zginęło dwóch angielskich kibiców. Tak więc mecz rozegrany został w cieniu tragedii i zakończył się wynikiem 2:0. Piłkarze Galatasaray byli więc o krok od awansu do finału. Przypieczętowali go remisując 2:2 na Elland Road.
Klub ze Stambułu stanął przed historyczną szansą sięgnięcia po europejskie trofeum, stając się jednocześnie pierwszym tureckim zespołem, który tego dokonał. W finale, który miał odbyć się w Kopenhadze, czekał Arsenal. Niezwykle trudne zadanie. Tym bardziej, że Faith Terim dziś zdradza:
„Obawiałem się, że moi piłkarze nie wytrzymają presji związanej z grą w finale europejskich rozgrywek. Nie mieliśmy, żadnego, związanego z tym doświadczenia.”
Cała Europa oczywiście zdążyła już docenić świetnego snajpera Hakana Sukura, chroniącego bramki wicemistrz świata Taffarela, czy przechodzącego drugą młodość Georghe Hagiego. Takie nazwiska jak Henry, Bergkamp, Overmars czy Vieira, robiły jednak większe wrażenie.
Ale tylko na papierze! Regulaminowy czas gry nie przyniósł rozstrzygnięcia. Dogrywka również. Piłkarze ze Stambułu wytrzymali napór Arsenalu. Kanonierzy nie złamali rywali, mimo gry w przewadze, kiedy to w pierwszej odsłonie dodatkowego czasu gry, czerwoną kartkę otrzymał Hagi. Na tablicy wyników wciąż widniało 0:0. O losach pucharu zadecydowały rzuty karne. Niedawny Król Strzelców Mundialu Davor Suker nie strzelił. Aktualny Mistrz Świata Patrick Vieira również. W zespole Galaty nie pomylił się nikt. Ich sukces stał się faktem. Stambulskie ulice oszalały.
O wielkości tego sukcesu niech świadczy fakt, że żaden inny turecki klub nie sięgnął już później po europejskie trofeum. To była wyjątkowa noc!
Powyższe przykłady oczywiście nie wyczerpują tematu. A co z VFB Stuttgart z roku 2007? A Wolfsburg z rozgrywek 2008/2009? Starsi kibice na pewno pamiętają też rewelacyjny Werder, wspomnianą wyżej Valencię czy też Blackburn z kampanii 94/95.
Te wszystkie przypadki przypominają nam za co tak naprawdę kochamy futbol. Jego nieprzewidywalność i przekora to coś co nie pozwala nam się tą dyscypliną znudzić. Nawet teraz, w czasach gdy piłką sterują wielkie pieniądze, wciąż możemy liczyć na piękne i zupełnie nieoczekiwane historie.
Skomentuj