W poprzednim odcinku cyklu przyglądaliśmy się „Futbolowym zdrajcom”. Dzisiejszy sport coraz częściej udowadnia, że pociąg do pieniądza, a także głód sukcesów, to często cele nadrzędne. Piłkarscy romantycy mogą być jednak spokojni. W tym pędzącym świecie zawsze znajdzie się ktoś, dla którego przywiązanie do klubowych barw jest życiowym priorytetem. Poniżej pięciu zawodników, dla których lojalność to słowo, które znaczy najwięcej.
Francesco Totti
Mamy 28 maja, 2017 roku. Wypełnione po brzegi Stadio Olimpico żegna swojego długoletniego bohatera. W tle słyszymy muzykę z „Gladiatora”. Wzruszeniu ulegają absolutnie wszyscy, od zgromadzonych na trybunach fanów, po stojących na murawie piłkarzy. Kończy się wspaniała historia, których dziś mamy coraz mniej. „Książe Rzymu” odwiesza buty na kołku, po 25 latach prezentowania barw ukochanej AS Romy. Ten dojrzały mężczyzna i wielki piłkarz debiutował w klubie w roku 1993, w wyjazdowym spotkaniu z Brescią. Gdy zegar wskazał wówczas 87 minutę, a na boisku pojawiał się nieopierzony 16-latek, nikt ze zgromadzonych na stadionie, nie mógł podejrzewać, że oto ma zaszczyt poznać niekwestionowaną legendę włoskiej piłki.
Totti zasłużył sobie na taki status. Napastnik rozegrał w barwach Romy łącznie 785 oficjalnych spotkań i zdobył dla niej w tym czasie aż 307 bramek. Lista rekordów rodowitego rzymianina nie ma końca. Zarówno jeśli mówimy o tych tyczących się jego macierzystego klubu, jak i całej włoskiej piłki. Od największej liczby sezonów rozegranych jako kapitan Giallorossich (19), po tytuł piłkarza z największą liczbą dubletów w Serie A (46). A to tylko wierzchołek góry.
Były piłkarz rzymskiego klubu to ktoś, kto ma za sobą mnóstwo lat na niebotycznym poziomie, zarówno jeśli mówimy o piłce klubowej, jak i reprezentacyjnej. Niestety, wielkość Tottiego nie zawsze szła w parze ze świetnymi wynikami zespołu. Powiedzmy wprost. Piłkarz ten przerastał AS Romę na przestrzeni niemal całej swojej kariery. Zaledwie jedno Mistrzostwo Włoch z roku 2001, oraz cztery krajowe puchary, to wszystko, czym może pochwalić się dziś Totti.
Jego klubowa gablota mogła być jednak zdecydowanie bardziej okazała. Wystarczyło…zmienić klub. Mówi się, że okazji było co najmniej kilka. Jedna z nich wydawała się szczególnie kusząca. Kiedy w 2004 roku Florentino Perez zagiął parol na Włocha, trudno było wyobrazić sobie, by ten miał nie trafić do Królewskich. Prezes Realu był w trakcie budowania projektu Galacticos. Oznaczało to mniej więcej tyle, że kapitan Romy miałby przenieść się do Madrytu po to, by grać w jednym zespole z Ronaldo, Zidanem czy Beckhamem. Brzmi kusząco. Szczególnie jeśli dodamy do tego pensję, jaką piłkarz miałby zarabiać na Santiago Bernabeu. Sam Totti wspomina:
„Miałem otrzymać kontrakt w okolicach 25 mln euro. Oferowali mi dosłownie wszystko, poza opaską kapitana, ponieważ był nim Raul. Był on też piłkarzem, który zarabiał najwięcej, ja miałem być pod tym względem numerem dwa.”
Jak dziś doskonale wiemy, olbrzymie pieniądze i możliwość gry z największymi nie przekonały Włocha. Sam dziś wspomina, że pokusa była wielka, jednak przywiązanie do Romy zawsze stało na pierwszym miejscu:
„Teraz gdy widuję byłych zawodników Realu Madryt, to zawsze mówią mi to samo: »Jesteś szalony, odrzuciłeś najlepszą drużynę na świecie«. Moja decyzja była jednak spowodowana miłością do klubu, dlatego nie żałuję. Pozostanie w Romie, było podwójnym zwycięstwem. Przez 25 lat mogłem grać w koszulce klubu, którego od zawsze byłem kibicem.”
Steven Gerrard
Były kapitan Liverpoolu to ktoś w wielu aspektach podobny do Tottiego. Popularny „Gerro” to facet, który w co najmniej kilku momentach swojej kariery zdecydowanie przerastał klub, w którym występował. Owszem, Anglik sięgał z The Reds po takie trofea jak choćby dwa Puchary Anglii, Puchar UEFA, Superpuchar Europy, czy przede wszystkim Ligę Mistrzów, jednak nigdy nie potrafił wygrać tego co było dla niego najważniejsze, Mistrzostwa Anglii.
Dwukrotnie było blisko. Raz pod wodzą Rafy Beniteza, w drugim przypadku, gdy zespół prowadził Brendan Rodgers. Nie będę się tu jednak rozpisywał o poślizgnięciu Gerrarda w meczu z Chelsea. Każdy średnio rozgarnięty kibic zna historię tego tragicznego upadku i wie, jak wpłynął on na losy tytułu. Jednak skoro o The Blues mowa, warto tu wrócić do roku 2005, kiedy to klub z Londynu był o krok od zakontraktowania Gerrarda.
Kiedy kapitan The Reds wznosił puchar Ligi Mistrzów, zostając jednocześnie MVP rozgrywek, żaden z fanów Liverpoolu nie miał prawa podejrzewać, że ich idol może mieć wątpliwości co do swojej przyszłości. Kontrakt Anglika co prawda dobiegał końca, jednak podpis pod nową umową miał być tylko formalnością. Nie dla samego piłkarza, który niedługo po słynnym finale w Stambule miał być kuszony przez samego Mourinho. Transfer na Stamford był dla Gerrarda szansą na sięgnięcie po prymat w Anglii. Warto wspomnieć, że triumf w europejskich rozgrywkach jest czymś, co może dziś zakłamywać ówczesny poziom Liverpoolu. Zespół Beniteza skończył ligę na zaledwie piątym miejscu, tracąc do pierwszej Chelsea blisko 40 oczek, oraz 30 do drugiego Arsenalu. Punktowa przepaść, opieszałość zarządu, a także chłodne stosunki Gerrarda i hiszpańskiego szkoleniowca przyniosły szokujące rozstrzygnięcie, Gerrard ogłosił, że chce odejść! Sam piłkarz dziś wspomina w autobiografii:
„Liverpool ukończył ligę 30 punktów za Arsenalem i miałem poważne wątpliwości czy uda nam się zakwalifikować do Ligi Mistrzów w kolejnym sezonie. (…) Chciałem zostać w Liverpoolu, ale pragnąłem też grać w piłkę na najwyższym poziomie. (…) Klub nie kwapił się do rozmów o nowym kontrakcie, ani przed, ani po niesamowitym finale. (…) Nie pomagało też, że z Rafą byliśmy na dystans. (…) Chelsea traktowała mnie poważnie, a bardzo wiele znaczył fakt, że był tam Mourinho. Chciałem dla niego grać.”
Tak więc kapitan, Liverpoolu miał w głowie mętlik. Sam piłkarz wspomina, że w podjęciu decyzji pomogła mu rozmowa z ojcem i bratem, podczas której padały pytania i sugestie:
„Czy jesteś w stanie zaakceptować fakt, że już nigdy nie zagrasz dla The Reds? Czy większe znaczenie będzie miało dla Ciebie zdobycie dwóch lub trzech tytułów z Liverpoolem czy dwa albo trzy razy większej liczby z Chelsea? (…) Jeśli spojrzysz mi w oczy i powiesz, że na 100% chcesz przejść do Chelsea, będę Cię wspierał, ale nie wydaje mi się byś to zrobił.”
Dziś wiemy jaka była reakcja Gerrarda. Piłkarz wspomina, że jeszcze tego samego dnia poinformował on swego menadżera, że zostaje na Anfield, po czym związał się nowym kontraktem z klubem.
Przez kolejne – często chude – sezony Gerrard już nigdy nie miał wątpliwości co do tego, gdzie jest jego miejsce. Piłkarz spędził na Anfield łącznie 17 lat dumnie reprezentując czerwone barwy. Na koniec kariery, przeszedł jeszcze do LA Galaxy, jednak była to typowa „piłkarska emerytura”, o którą nikt nie miał prawa mieć do niego pretensji. „Serce pozostawione na Anfield”- nie bez powodu brzmi tytuł biografii byłego kapitana LFC.
Alessandro Del Piero
Dzisiejszy Juventus to absolutny hegemon Serie A. Klub z Turynu to rekordzista jeśli chodzi o wygrane z rzędu ligowe tytuły. Ich ostatnie Scudetto to już dziewiąty, zdobywany rok po roku prymat.
Nieco starsi kibice wiedzą jednak, że by do tego dojść Stara Dama musiała przejść przez piekło. Afera korupcyjna zwana Calciopoli zebrała swego czasu potężne żniwo. Najbardziej dostało się Juve. Zakończone w 2006 roku śledztwo wykazało, że ówczesne władze Starej Damy były jednymi z kilku, które były odpowiedzialne za ustawienie meczów. I o ile kluby takie jak Milan czy Lazio zostały ukarane jedynie ujemnymi punktami, o tyle Juventus został zdegradowany do Serie B. Ponadto odebrano mu 30 punktów na starcie tych rozgrywek.
I tu pojawił się prawdziwy charakter i lojalność sporej grupy piłkarzy grających wówczas dla Starej Damy. Zawodnicy tacy jak Buffon, Nedved, Camoranesi, Trezeguet czy wreszcie kapitan – Alessandro Del Piero, postanowili mimo wszystko pozostać w klubie i pomóc mu w tym trudnym momencie. Taka paka musiała gwarantować błyskawiczny awans! Tak też się stało. Juve wróciło do Serie A zaledwie po jednym sezonie banicji. I oczywiście, każdy z wyżej wymienionych zawodników mógłby z powodzeniem znaleźć się w dzisiejszym „Wykopie”. Ja natomiast chciałbym się skupić na ostatnim z nich, czyli na napastniku, który wówczas został zresztą Królem Strzelców drugiej ligi włoskiej.
Del Piero zadebiutował w Juve w 1993 roku, w meczu z Foggią, po tym jak przetransferowano go z Padovy. Od tamtego momentu rósł z każdym sezonem, by koniec końców stać się legendą swojego klubu, a także całej włoskiej piłki. Piłkarz nigdy nie rozważał odejścia z Turynu. Skoro nie zrobił tego w feralnym 2006 roku, to dlaczego miałby to zrobić kiedykolwiek? Zawodnik wspomina:
„Nigdy nie myślałem o opuszczeniu Juve. Nawet po spadku do Serie B. Powiedziałem wówczas ‘’Panowie, jeśli mnie potrzebujecie to jestem z wami”.
Chętnych na usługi Włocha oczywiście nie brakowało. Mówimy tu o kimś, kto wygrywał między innymi tytuł Najlepszego Piłkarza we Włoszech w roku 1998, tytuł Króla Strzelców Seria A w sezonie 2007/2008 czy Najlepszym Strzelcu Ligi Mistrzów w rozgrywkach 97/98. Krótko mówiąc, kawał piłkarza.
Alex spędził jednak w stolicy Piemontu łącznie 19 lat, a jego przygoda z tym miastem skończyła się w roku 2012, kiedy to zarząd Juve uznał, że nie otrzyma on nowego kontraktu. Włoch zagrał w barwach Bianconerich 706 spotkań, podczas których zdobył dla klubu 290 bramek. Walnie przyczynił się w tym czasie to sukcesów jak między innymi: 8-krotne Mistrzostwo Włoch czy triumf w Lidze Mistrzów. Piłkarz w momencie odejścia z Juve, wciąż był marką na transferowym rynku. Jednym z klubów, który chciał zatrudnić napastnika, był Celtic. Del Piero, który odrzucił tę propozycję, dziś wspomina:
„Odrzuciłem ofertę bo nie chciałem grać dla żadnego innego klubu w Europie. Zdecydowałem się więc opuścić Stary Kontynent”.
Padło na Australię i klub Sydney FC, w którym Włoch spędził dwa lata. Później była, krótka przygoda z indyjskim Delhi Dinamos i zasłużony koniec pięknej kariery, podczas której Stara Dama miała wyjątkowe miejsce w sercu włoskiego napastnika.
John Terry
Jeśli spytasz fana Chelsea o wzór kapitana, możesz być pewien, że ten wskaże na angielskiego obrońcę. Nic dziwnego. John Terry to ktoś, kto miał niebieską duszę przez całą swoją karierę. Piłkarz ten to wychowanek klubu ze Stamford Bridge, który grał w nim od 1998 roku. Swój pierwszy mecz dla The Blues rozegrał przy okazji Pucharu Ligi w meczu z Aston Villą. To ciekawe, gdyż to właśnie klub z Birmingham jest tym, do którego Terry trafił kiedy to skończył się jego – ostatni już- kontrakt z Chelsea.
Mieliśmy rok 2017. Zarówno włodarze The Blues jak i sam piłkarz uznali, że ich wspólna przygoda dobiegła końca. Co ciekawe 37-letni wówczas Terry wciąż nie miał dość piłki. Zawodnik ten mógł przejść, do któregoś z klubów Premier League. Na stole były między innymi oferty z Bournemouth, West Bromwich czy Swansea. Obrońca zdecydował się jednak na drugoligową Aston Villę. Dlaczego?
„Szukałem klubu oraz menedżera, który ma podobne ambicje do moich. Tutaj głównym celem jest awans do pierwszej klasy rozgrywkowej i zwyciężanie tydzień po tygodniu. Nie było trudno dołączyć do Aston Villi, zwłaszcza po tym jak zdecydowałem, że nie chcę grać w żadnym innym klubie Premier League niż Chelsea.”
Zanim jednak Terry zasilił The Villans, napisał on kawał historii w stolicy Londynu. Blisko 20 lat spędzonych na Stamford przyniosło mnóstwo sukcesów. Kariera Terry’ego zbiegła się z wpływami Abramowicza, co pozwoliło piłkarzowi na wygranie pięciu tytułów Mistrza Anglii, dziesięciu krajowych Pucharów, a także Ligi Europy, czy wreszcie Ligi Mistrzów w sezonie 11/12.
Szczególnie ten ostatni sukces musiał smakować Terry’emu wyjątkowo mocno. Poprzedni finał z udziałem obrońcy, z roku 2008, zakończył się jego dramatem. Piłkarz poślizgnął się w trakcie wykonywania jednej z jedenastek w konkursie rzutów karnych, a jego pudło przyczyniło się do porażki zespołu z Manchesterem United. Łzy kapitana Chelsea to coś co zapisało się na stałe w pamięci kibiców ze Stamford, którzy jednak nigdy nie mieli mu za złe tego potknięcia. W końcu to ich kapitan!
Paolo Maldini
Dzisiejszy Dyrektor Sportowy Milanu to żywa legenda klubu. Piłkarz ten nigdy nie miał zamiaru opuścić San Siro. Alex Ferguson swego czasu widział go w swoim Manchesterze. Postanowił napomknąć na ten temat ojcu Paolo, Cesare Maldiniemu. Szkot wspomina po latach:
„Uścisnęliśmy sobie dłonie i w zasadzie na tym się skończyło, na nic więcej nie mogłem liczyć. Cesare powiedział mi: ‘’Mój dziadek grał w Milanie, ja i moi synowie też będą. Zapomnij o nim’’.
To wszystko prawda. Reprezentowanie barw Rossonerich to niemal rodowych obowiązek członków rodziny Maldinich. Czerwono-czarna krew przekazywana jest tam z pokolenia na pokolenie, o czym mógł przekonać się syn naszego bohater Luca, który rzecz jasna również jest piłkarzem Milanu.
Jeśli chodzi o Paolo to piłkarz ten spędził w Milanie blisko 25 lat, rozgrywając dla klubu 901 spotkań! Kiedy mówimy o samej Serie A, to jest to aż 648 meczów. Wynik ten przez bardzo długi czas był rekordem ligi. Jedynym, któremu udało się zdetronizować Maldiniego jest Gigi Buffon, który dokonał tej sztuki w poprzednim sezonie.
Włoch zaczynał karierę jako lewy obrońca, z czasem jego doświadczenie sprawiło, że przesunięto go w centrum bloku defensywnego. Na obu pozycjach był wyśmienity, dzięki czemu dziś wielu uważa go za najlepszego obrońcę w historii piłki. Jego gablota mówi sama za siebie. Siedem tytułów Mistrza Włoch, sześć krajowych Pucharów oraz trzynaście triumfów w europejskich rozgrywkach, z czego aż pięć z nich stanowi zwycięstwo w Lidze Mistrzów (wcześniej Puchar Europy). Prawdziwa legenda, która doskonale znała smak zwycięstwa!
Tak więc wierni piłkarze wciąż istnieją. Mógłby się tu przecież znaleźć również Javier Zanetti, Carles Puyol, Daniele De Rossi czy Ryan Giggs. A to wciąż nie koniec! Niezależnie od klubowych sympatii nie sposób nie szanować takich postaci. Przywracają one wiarę w wierność i lojalność, która nie zawsze idzie w parze z piłkarską karierą. Oby jak najwięcej takich historii!
Michał Bakanowicz
Skomentuj