„Podanie do Diego, Maradona ma piłkę, dwóch go kryje, Maradona pędzi z piłką, geniusz światowej piłki kieruje się w prawo, zostawia ich z tyłu i będzie podawał do Burruchagi… Wciąż Maradona! Geniusz, geniusz, geniusz! Ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta… Gooooooool… Goooooooooool… Chce mi się płakać. Dobry Boże, niech żyje futbol! Co za gol! Diegooooo! Maradona! Najmocniej przepraszam, ale mam łzy w oczach. Maradona, niezapomniany rajd, akcja wszechczasów. Ty beczkowaty, kosmiczny fenomenie. Z jakiej planety przyszedłeś, żeby ograć aż tylu Anglików, żeby zamienić cały naród w wielką zaciśniętą pięść wołającą >>Argentyna<<? Argentyna dwa, Anglia zero, Diego Armando Maradona, Dzięki Ci Boże, za futbol, za Maradonę, za te łzy i za to Argentyna dwa, Anglia zero.”
Nigdy nie widziałem meczu Diego Maradony. Gdy zaczynałem interesować się futbolem w połowie lat 90. “Boski Diego” był już po drugiej stronie futbolowej rzeki. Nie jest idolem z mojej epoki. Nie mogę zarapować jak Eldo w kawałku “Dzieciństwo”:
„Jeśli żyłeś w tych czasach i widziałeś o w akcji
To Maradona nie Pele jest dla ciebie królem piłkarzy”
Nie chciałem być Maradoną, gdy kopaliśmy piłkę z kumplami na szutrowym boisku, próbując trafić szmacianką pomiędzy dwa tornistry, jak chłopcy kilka lat ode mnie starsi. Mimo wszystko, a może dzięki temu, Diego zawsze był dla mnie legendą. Największą legendą w dziejach futbolu. Wszystkie te opowieści… Hand of God, kokainowe skandale, boski status w Neapolu i Argentynie, cieszynka po golu strzelonym reprezentacji Grecji… Mogę wymieniać bez końca. Wszystko to było owiane jakąś magią niczym stadion La Bombonera i derby Buenos Aires, niczym zamieszczony na wstępie komentarz Victora Hugo Moralesa, w którym emocje wybuchły jak wulkan, gdy zobaczył Maradonę mijającego jak tyczki reprezentantów Anglii i pieczętującego awans do półfinału mistrzostw świata w Meksyku. Ten monolog wypowiedziany przez niego na antenie argentyńskiej telewizji, jest w moim mniemaniu jedną z najpiękniejszych laurek wystawionych Diego. Laurką płynącą prosto z serca i będącą świadectwem miłości, jaką otoczyli swojego idola jego rodacy.
Młode pokolenie niekoniecznie musi rozumieć fenomen zmarłego wczoraj byłego piłkarza. Gdzie tam statystkom Maradony do wyników osiąganych przez herosów pokroju Ronaldo czy Messiego? Co tam mistrzostwo świata skoro gablota z trofeami wywalczonymi w rozgrywkach klubowych jest tak uboga? Dwa scudetto? Puchar UEFA? Słabiutko. Dzisiejsi dwudziestolatkowie kojarzą Diego z zaćpanym dziadkiem, który kompromitował się na vipowskiej trybunie w czasie ostatniego mundialu. Z gościem, który wciągnął więcej białego proszku niż produkuje się w fabryce Vizira. Wykolejeńcem utożsamianym z niezliczoną ilością afer i skandali. Facetem balansującym na krawędzi, który pomimo hołdowaniu idei “żyj szybko, umieraj młodo”, zdołał doczekać sześćdziesięciu świeczek na urodzinowym torcie. Cóż. Święty Piotr z pewnością nie czekał na Maradonę przy niebiańskiej bramie z otwartymi ramionami. Diego żył, tak jak chciał i być może ten kontrast – bóg na boisku, zagubiony chłopiec w życiu – tak bardzo magnetyzował fanów. Złe decyzje tworzą kapitalne historie.
A statystyki odbiegające od bijących kolejne rekordy łowców goli? Nie wszystko da się zamknąć w matematyce. Pozostaje metafizyka. Przecież Ronaldo Fenomeno czy Ronaldinho także nie śrubowali swoich liczb, a dla kolejnych pokoleń stali się postaciami ikonicznymi. Bo mieli to coś. Diego jeszcze bardziej miał to coś. Rozpalał wyobraźnię milionów fanów w czasach, gdy każdy jego ruch nie mógł być śledzonym za pomocą social mediów na ekranach smartfonów, gdy jego meczów nie oglądało się co tydzień. Wiele pozostawało w sferze wyobraźni. A wielkie turnieje gasiły rozbudzone apetyty kibiców, lokując niewysokiego Latynosa w sercach niezliczonej liczby osób na całym świecie. Rozkochał w sobie fanów z Argentyny, rozkochał cały Neapol, któremu dał poczucie godności i leczył z kompleksu obywateli klasy B. To były zdecydowanie dwa miejsca, w których poziom miłości do Maradony nie dawał się zmierzyć żadną miarą. W swojej ojczyźnie był utożsamiany z postacią Pibe. Jonathan Wilson w “Aniołach o brudnych twarzach” pisał na ten temat tak:
Figura „pibe” w 1919 roku trafiła na okładkę tygodnika dla dzieci „Billiken”. Rozczochrany chłopak ma wesoły wyraz twarzy, choć zęby stępił mu czerstwy chleb. Ma na sobie skromne, połatane i za duże ubranie. Zawadiaka, inteligenty urwis biega za szmacianką, jakby się z nią urodził. Drybluje, strzela, nie boi się ostrych starć. Jest cwany i żeby wygrać, nie waha się posunąć do oszustwa. Co ważne, nigdy nie dorasta. Otoczenie tego od niego nie wymaga.
Wypisz-wymaluj Diego Maradona. Chłopiec wyczekiwany przez lud. Wychowanek biednej dzielnicy. Getta Buenos Aires. Pewnie dlatego Leo Messi nigdy mu nie dorówna, nawet jeśli w końcu zdobędzie to cholerne mistrzostwo świata. Jest za grzeczny i nie dorastał wśród ludu. Opuścił Argentynę jako dzieciak. Dlatego to początkowo Carlos Tevez miał być substytutem Maradony. DNA Leo za bardzo różni się od DNA zwykłych obywateli. DNA Maradony było kompatybilne. Przynajmniej w odczuciu tych ludzi.
Moja pamięć o Boskim Diego będzie się składała z setek klisz. Albumu zdjęć znajdującego się w mojej głowie. Będzie on dokumentował zarówno genialnego piłkarza, który za życia otarł się o status bóstwa, jak i człowieka z krwi i kości, który miał swoje słabości i był przez całe życie otoczony wampirami energetycznymi. Neapolitańską mafią, wścibskimi dziennikarzami i namolnymi kibicami, śpiewającymi o tym, że ich córki chcą stracić cnotę z Maradoną. Nic nie ukazuje tego lepiej, niż wypuszczony rok temu do kin dokument Asifa Kapadii. Jeśli jeszcze go nie obejrzeliście, to koniecznie to nadróbcie.
Znamienne, że Maradona umarł równo 15 lat po śmierci innego wielkiego piłkarskiego utracjusza George Besta. Argentyńczyk reprezentował gatunek na wymarciu. Geniusza futbolu kochanego przez miliony fanów i wydawców tabloidów, którym regularnie dostarczał tematów na pierwsze strony ich gazet. Niech młodzi nazywają mnie boomerem, ale – na miłość boską – takich piłkarzy już nigdy nie będzie nam dane oglądać! Nie w epoce profesjonalistów wychowanych w sterylnych akademiach i zważających na każde wypowiedziane przez siebie słowo! Z jednej strony to dobrze, że młodzi sportowcy są coraz bardziej świadomi czyhających na nich pułapek i nie będą zostawiani sami sobie jak Diego w Neapolu, rzucony na pastwę Camorry. Z drugiej… martwię się, że futbol stanie się uboższy w ciekawe historie. Tak jak stał się uboższy wczoraj. Po śmierci artysty futbolu. A przecież artyści muszą być kontrowersyjni. Żegnaj, Diego…
„Mam tylko prośbę, żebyście mi pozwolili żyć po swojemu. Bo ja nigdy dla nikogo nie chciałem być przykładem”.
Diego Maradona
Rafa Gałązka
Bóg umarł…..
PolubieniePolubienie