Paolo Di Canio to jedna z najbarwniejszych postaci, która przewinęła się przez Premier League. Przez ponad dwadzieścia lat swojej kariery kontrowersyjny Włoch szokował, oburzał, ale też zapierał dech w piersi swoją efektowną grą. Przez ten czas Di Canio wykreował kilka momentów, które przeszły do historii światowego futbolu. Spotkanie z Bradford, które West Ham rozegrał w lutym 2000 roku, było chyba tym, które najlepiej zaprezentowało wszystkie cechy, sprawiające, że wychowanek Lazio był najlepszym showmanem, jaki kiedykolwiek pojawił się na Wyspach Brytyjskich.
Droga banity
Di Canio przybył do Anglii w sierpniu 1997 roku. Już wtedy miał przyklejoną łatkę piłkarza kontrowersyjnego. Jako młody chłopak jeździł na wyjazdy Lazio wraz z grupą najbardziej radykalnych fanów tego klubu o nazwie Irriducibili. Wówczas zaraził się też od starszych kolegów po szalu fascynacją faszyzmem i postacią Benito Mussoliniego, co w przyszłości zaowocowało niesławnym „salutem rzymskim” wykonanym pod sektorem fanatyków klubu z „Wiecznego miasta”. Jednakże jako nastolatek, zamiast stadionowych awantur postanowił wybrać drogę zawodowego piłkarza. Z pewnością nie sposób mu było odmówić drzemiącego w nim potencjału. Wszak poza macierzystym Lazio zaliczył także pobyt w Juventusie, Napoli i AC Milanie. Nigdzie jednak nie potrafił zacumować na dłużej. Nie chodziło tutaj tylko o niemożność przebicia się Paolo do pierwszego składu tych uznanych włoskich marek. Na przeszkodzie często stawał również jego wybuchowy charakter. W czasie pobytu w Juve poszarpał się z trenerem Giovannim Trapattonim. W Mediolanie był bliski “solówki” z Fabio Capello. Fakt, że zaszkodził sobie u dwóch tak wielkich maestrów włoskiego futbolu, sprawił, że w swojej ojczyźnie nie miał za bardzo czego szukać. Musiał wyjechać za chlebem poza granice Italii.
Najpierw zakotwiczył w Glasgow, gdzie przez rok przywdziewał koszulkę Celtiku. W katolickiej części tego szkockiego miasta prezentował się na tyle dobrze, że Stowarzyszenie Piłkarzy Zawodowych uznało go za najlepszego gracza sezonu 1996-97. Oczywiście Di Canio nie byłby sobą, gdyby nie wywołał w ojczyźnie Williama Wallace’a jakiegoś skandalu. W czasie przegranych Old Firm Derby dwukrotnie starł się z graczem Rangersów Ianem Fergusonem. Po końcowym gwizdku sędziego Włocha ogarnął taki szał, że musiał być przytrzymywany przez kolegów z zespołu. Już po zejściu z boiska, gracz The Bhoys został wezwany do pokoju sędziów i ukarany drugą żółtą kartką.
Po sezonie natomiast uznał, że gracz jego klasy zasługuje na podwyżkę. Udał się więc do włodarzy Celtiku, by pertraktować renegocjację kontraktu. Gdy ci odmówili, postanowił opuścić Glasgow. Wcześniej jednak nie omieszkał wytknąć trenerowi i kolegom z zespołu, że nie mogą przerwać hegemonii Rangersów, gdyż posiadają gówniane umiejętności i mentalność na równie niskim poziomie.
Angielski falstart
Jego pierwszym przystankiem w czasie przygody z Premier League było Sheffield Wednesday. Podobnie jak w przypadku Celtiku, Włoch zaczął z wysokiego “C”. W pierwszym sezonie sieknął dla The Owls 12 goli, a swoją pracowitością, determinacją i wolą walki podbił serca fanów. Wszystko to oczywiście tylko po to, by w kolejnej kampanii widowiskowo zaprzepaścić cały ten dorobek i spalić za sobą mosty.
26 września 1998 roku Sheffield podejmowało Arsenal. W pewnym momencie na murawie stadionu Hillsborough wywiązała się szamotanina, której głównymi bohaterami byli Martin Keown i Di Canio. Obaj otrzymali po czerwonym kartoniku. Paolo postanowił jednak zamanifestować swoje niezadowolenie z decyzji arbitra, w najbardziej idiotyczny sposób, jaki mógł wymyślić i odepchnął pana Paula Alcocka, który był rozjemcą tamtego meczu. Konsekwencje? Jedenastomeczowa dyskwalifikacja i grzywna w wysokości 10000 funtów. W dodatku wkrótce po tym wydarzeniu działacze z Sheffield postanowili zerwać kontrakt z wychowankiem Lazio.
Mogłoby się zdawać, że tym samym Di Cani zostawił za sobą spaloną ziemię w kolejnym kraju i nie znajdzie się nikt na tyle szalony, by zaproponować mu grę w swojej drużynie. Nic bardziej mylnego. Harry Redknapp uznał, że zaproszenie zwariowanego makaroniarza do zespołu West Ham United to wspaniały pomysł. I właściwie się nie pomylił…
West Ham vs. Bradford. Odtworzenie zdarzeń.
12 lutego 2000 roku. To początkowo absolutnie nie był dzień Di Canio. Po pierwszej połowie spotkania gospodarze remisowali 2-2, ale ekipa z Bradford na starcie drugiej odsłony meczu wyprowadza dwa szybkie ciosy i zamroczone Młoty muszą rzucić się do odrabiania strat. Włoski napastnik próbuje, szarpie, ale gdy trzeci raz tego dnia przewraca się w polu karnym rywala, a gwizdek arbitra Neala Barry’ego nadal milczy, coś się w nim załamuje. Biegnie w kierunku ławki rezerwowych i energicznym gestem kołowrotka, oznajmia Redkanpp’owi – chcę zmiany. Menadżer stara się go uspokoić i przekonuje do pozostania na boisku. Di Canio siada na murawie i ukrywa twarz w dłoniach. Włoska, przerysowana do granic absurdu drama, rozgrywa się na oczach tysięcy widzów. W tym czasie Bradford wyprowadza kontratak, po którym powinno prowadzić 5-2, ale futbolówka zatrzymała się po strzale Deana Saundersa na słupku bramki „Młotów”. Moment zwrotny.
To, co wydarzyło się później, można nazwać jedynie piłkarską magią. Fani zgromadzeni na Upton Park biorą sprawy w swoje ręce. Na melodię piosenki La donna è mobile, najwierniejsi kibice West Hamu zaczęli intonować przyśpiewkę składającą się z trzech słów: Paolo Di Canio. Tak jak to mieli w zwyczaju, gdy Włoch czarował ich swoimi umiejętnościami. Tym razem kibice dawali mu wsparcie i otuchę. To przekonało wychowanka Lazio do pozostania na boisku. Po raz kolejny zerwał się do ataku i dał swojej drużynie jasny sygnał: „Miałem chwilę słabości, ale już jestem pod grą. Gonimy wynik!” Chwilę później Joe Cole jest faulowany przez obrońców Bradford. Gwizdek sędziego Barry’ego w końcu rozbrzmiewa. Arbiter wskazuje na wapno. Futbolówkę chwyta w ręce młodziutki Frank Lampard, ale doświadczony Włoch absolutnie nie zgadza się na to, by to młokos był wykonawcą rzutu karnego. Sam ma zamiar wymierzyć sprawiedliwość. Wyrywa przyszłej gwieździe futbolu piłkę z rąk i daje do zrozumienia: „Wiem, że Redknapp ciebie wyznaczył do tego zadania, ale to coś osobistego. Nawet ze mną nie dyskutuj.” Zdziwiony menadżer Młotów przygląda się tylko bezradnie sytuacji z ławki rezerwowych. Chwilę później jest 3-4. Di Canio daje swojej drużynie tlen. Pięć minut później Joe Cole wyrównuje. Siedem minut przed końcem spotkania Frank Lampard po asyście Di Canio daje swojemu zespołowi zwycięstwo. Niesamowita historia, która przechodzi do kanonu legend ligi angielskiej!
Mentor młodzieży I niedoszły następca Cantony
Spotkanie z Bradford to 90 minut, które w pełni ukazało cały przekrój cech, którymi charakteryzował się szalony wychowanek Lazio. Wybuch złości, dramatyzowanie godne stereotypowego Włocha, determinacja, nieustępliwość i wielki talent. Redknapp wiedział, że posiadanie Di Canio w drużynie to jak zabawa z odbezpieczonym granatem ale jeśli ten granat został odpowiednio użyty, torował drogę do kolejnych zwycięstw.
Paolo był także piłkarzem, który zawsze dawał z siebie maksimum zarówno w czasie gry, jak i na treningach. Stanowił wspaniały wzór pracowitości dla młodych graczy Młotów, którzy zaczynali wielkie kariery u jego boku, jak Rio Ferdinand, Joe Cole czy Frank Lampard.
Sam sir Alex Ferguson przyznał w swojej autobiografii, że w pewnym momencie bardzo chciał mieć Włocha w swojej drużynie. Trudno tutaj nie poszukać pewnych analogii pomiędzy Di Canio, a innym buntownikiem z Manchesteru – Erikiem Cantoną. Obaj spalili mosty w swoim kraju, zanim dotarli do Anglii. Obaj wywoływali ogromne kontrowersje. Obaj strzelali wspaniałe gole. Obaj tworzyli obraz Premier League, którą dziś kochamy najbardziej. Obaj byli buntownikami i mieli wyraziste poglądy, chociaż te Di Canio skręcały w prawo, natomiast Francuza w lewo. Możemy tylko żałować, że Włoch nigdy nie trafił pod skrzydła Fergiego. Albo nie. Niczego nie żałujmy. Wszystko potoczyło się idealnie, tworząc kapitalne historie. Amen.
Rafał Gałązka
Skomentuj