Do Madrytu przychodził jako supertalent. Kolejny z serii sprowadzonych, przygotowanych, a następnie odpowiednio wypromowanych do dalszej gry w Europie przez Portugalskich gigantów. W Porto wystarczył zaledwie rok, aby zaczęły zgłaszać się po niego uznane marki, i to już mocno powinno świadczyć o skali jego potencjału. Miał wchodzić w skład nowej generacji piłkarzy, którzy za kilka lat będą okładką światowego futbolu. Takie plany wobec niego były przynajmniej do pewnego czasu od momentu jego przenosin do stolicy Hiszpanii. Przez długi czas nie potrafił wykrzesać swoich umiejętności i kiedy już się wydawało, że jego karierę w Madrycie można zacząć spisywać na straty, to nagle otrzymał niespodziewaną szansę od losu i wykorzystuje ją w najlepszy możliwy sposób.
SZYBKI PRZESKOK
Jeszcze w sierpniu 2018 roku ćwiczył na boiskach treningowych brazylijskiego Sao Paulo, a już rok później trenował w Valdebebas z Sergio Ramosem, Luką Modriciem, czy Karimem Benzemą. To idealnie świadczy o tym, jak spory przeskok w ostatnim czasie wykonał Eder Militao, a w międzyczasie pojawił się przecież także debiut dla pierwszej reprezentacji swojego kraju. Nic oczywiście nie wzięło się z przypadku, choć takie sugestie mogli mieć niektórzy po jego dotychczasowym okresie w Realu Madrytu.
Na profesjonalnych brazylijskich boiskach zadebiutował w lipcu 2016 roku w wieku 18 lat. Sztab trenerski pierwszej drużyny od razu dostrzegł w nim spory talent, co poskutkowało łącznie 37 występami przez okres dwóch lat. Wystarczyło to, aby Porto przekonało się jego sprowadzenia. W Brazylii wówczas grał najczęściej na pozycji prawego obrońcy, lecz Sérgio Conceição postanowił przesunąć go do centralnej strefy defensywy, i to w tej roli najchętniej go obsadzał. Z perspektywy czasu była to genialna decyzja, ponieważ Eder miał, i wciąż ma, niemalże wszystkie główne warunki jakie potrzebuje „nowoczesny” środkowy obrońca. Jak na stopera jest szybki, a gra w bocznej części boiska nauczyła go wyprowadzania oraz rozgrywania piłki.
Tiago Estevao, Portugalski analityk, podczas gry Militao w Porto nazwał go „Kompletnym produktem dla przyszłych kupców”. Oprócz cech czysto piłkarskich emanował także ogromną pewnością siebie. Nie wyglądał jak wiele innych młodych piłkarzy, którzy dopiero stawiają pierwsze poważne kroki w wielkiej piłce, lecz jak bardzo doświadczony defensor. Już po pół roku spędzonego w Portugalii pewne było, że za moment zgłosi się po niego większy klub i tak się właśnie stało. Jeszcze w trakcie sezonu 2019/2020 Real Madryt za 50 milionów euro zaklepał sobie Brazylijczyka, dzięki czemu Porto – odejmując kwotę wykupu z Sao Paulo – zarobiło na nim aż 42 miliony euro. Takiego zysku na byle kim się nie robi, choć w Madrycie po jakimś czasie zaczęto mieć co do tego wątpliwości.
MOMENT ZWĄTPIENIA
Niemalże od samego początku, jak tylko ogłoszono przenosiny Brazylijczyka do Realu Madryt, zaczęto wróżyć mu wieloletnią karierę w barwach Królewskich. Typowano go na następcę Ramosa oraz filar defensywy Los Blancos na następne lata. Po jakimś czasie marzenia tę zostały jednak dość mocno zniwelowane, ponieważ z każdym kolejnym miesiącem gra Militao budziła spore obawy. Na pierwszy sezon wiele osób spoglądało z przymrużeniem oka, ponieważ każdy miał świadomość, że to dopiero jego pierwszy rok na takim poziomie, a ogólnie drugi poza ojczystym krajem. Jednak już nawet w trakcie tego pierwszego okresu bywał dość mocno krytykowany za popełniane błędy, które często były wręcz podstawowe. Rzadko wyróżniał się swoimi największymi cechami, i to był chyba jego największy problem, ponieważ nie potrafił zaprezentować tego, co umie najlepiej.
Zła dyspozycja przeszła na kolejny sezon. Wtedy zaczęto już od niego więcej wymagać, lecz jego forma kompletnie się nie poprawiała, a wręcz przeciwnie. Do kwietnia rozegrał zaledwie 7 spotkań, z czego tylko 5 było w wyjściowym składzie. W żadnym z tych meczów nie był w stanie przekonać do siebie na tyle Zidane’a, aby ten zaczął po niego częściej sięgać. W hierarchii środkowych obrońców był nie tylko za Varanem i Ramosem, ale także za Nacho, z którego to szkoleniowiec Realu bardziej wolał korzystać pod nieobecność któregoś z pierwszej dwójki. Nawet mimo tego, że zagrał dużą liczbę spotkań na prawej obronie, to Zizou przy absencji Caravajala postanowił zaryzykować i postawił na Vazqueza. Jego pozycja w drużynie była wręcz fatalna, a kwintesencją jego dyspozycji było spotkanie z Levante, w którym już w 9 minucie wyleciał z boiska, a Real grając w 10 przegrał ten pojedynek. Od tamtego tragicznego meczu nie wyszedł na boiska już ani razu, aż do nieoczekiwanego momentu.
NIESPODZIEWANA SZANSA
Kiedy już się wydawało, że kariera Militao dobiega końca, nagle pojawiła się okazja do rehabilitacji za wcześniejsze miesiące. W meczu z Eibarem, który poprzedzał pierwsze spotkanie z Liverpoolem w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, Zidane postanowił dać odpocząć Varane’owi, a że Sergio Ramos był kontuzjowany, to do pierwszego składu wskoczył właśnie Militao. Choć przed pierwszym gwizdkiem jego obecność budziła spore obawy, to po 90 minutach mogliśmy już mówić o naprawdę solidnym występie. Eder nie tylko spisywał się świetnie w czysto defensywnej grze, ale pokazał również swoje walory ofensywne, czego wcześniej nie można było dostrzec.
Jednorazowy dobry występ zdarza się każdemu i wszyscy mieli to na uwadze, jednak w spotkaniu z Eibarem można już było zobaczyć pewne „przełomowe” zachowania, jeśli chodzi o jego grę w Realu Madryt. Nigdy wcześniej nie emanował takim spokojem odkąd trafił do drużyny Los Blancos, co już napawało optymizmem. Prawdziwą szansą do pokazania swoich umiejętności okazała się jednak choroba Varane’a, która wykluczyła go ze starcia z The Reds. Zidane nie miał w tamtym momencie po prostu innego wyboru, jak postawić na Nacho i Militao w dwójce środkowych obrońców. O występ Hiszpana akurat się nie martwiono, ponieważ Fernandez już nie raz udowodnił, że kiedy jest potrzebny, to po prostu nie zawodzi. Miltao mimo solidnego występu z Eibarem budził jednak spore wątpliwości, ponieważ rywal był o kilka klas mocniejszy, niż ten z ligowego podwórka.
Obawy przed meczem były spore, a pochwały po meczu jeszcze większe. W grze defensywnej Realu kompletnie nie było widać tego, że gra tam w zasadzie dwójka rezerwowych. Szczerze mówiąc, Militao wraz z Nacho wyglądali niczym podstawowi obrońcy czołowego klubu świata, którzy na wysokim poziomie są od dłuższego czasu. Jak się później okazało – to spotkanie było dopiero pierwszym z kilku świetnych występów w wykonaniu Edera. Rewanżowe starcie z Liverpoolem było równie, a może i nawet jeszcze lepsze od tego pierwszego, a w międzyczasie zaliczył genialne noty po klasyku z Barceloną. Następnie przyszły trzy udane starcia ligowe z kolejno; Getafe, Cadizem oraz Real Betis, i znowu – Liga Mistrzów, mecz z Chelsea w Madrycie, czysta profesura w wykonaniu Brazylijczyka. Być może był to nawet najlepszy jego występ w barwach Królewskich, a stawka meczu była przeogromna, bo oczywiście finał Ligi Mistrzów. Cztery dni później zdobył swoją pierwszą bramkę w LaLiga i w dużym stopniu uratował spotkanie Realowi, ponieważ to on otworzył wynik meczu. Rewanżowe starcie z The Blues na Stamford Bridge było pierwszym od dawna meczem, po którym rzeczywiście można się do niego przyczepić, ale to w zasadzie tak, jak do całej drużyny Los Blancos. Nie był to jednak na tyle zły występ, aby mógł zwiastować gorszą formę w jego wykonaniu. Wydaje się wręcz, że w tym momencie jest to nawet dość mało możliwe, ponieważ Militao w ostatnim czasie zmienił się pod każdym względem, a już przede wszystkim pod tym psychicznym. W tym momencie należy go już wypisać z rubryki „przyszły talent” i zacząć traktować jako klasowego obrońcę.
MATEUSZ PEREK
Skomentuj