Minął tydzień od finału Ligi Mistrzów, który po raz kolejny mógłby stać na wyższym poziomie, ale z pewnością zapadnie nam w pamięć. Chelsea zneutralizowała atuty Manchesteru City i za sprawą bramki Kaia Havertza sięgnęła po raz drugi po triumf w najważniejszych klubowych rozgrywkach. To wielki sukces Thomasa Tuchela, który przerósł swego mistrza w najważniejszym meczu sezonu.
To nie był wielki mecz, ale do tego, że tak wyglądają finały, zdążyliśmy się przyzwyczaić. Chelsea triumfowała dzięki świetnemu zorganizowaniu w każdej części boiska. Kluczowa okazała się jednak defensywa, która była szczelna do tego stopnia, że napakowana kreatywnością na każdej pozycji drużyna z Manchesteru oddała zaledwie jeden celny strzał na bramkę Edouarda Mendy’ego.
Guardiola poza strefą komfortu
Przed meczem mówiło się, że jeśli Guardiola znów nie przekombinuje, to jego podopieczni sięgnął po zwycięstwo. Długo zanosiło się, że Hiszpan postawi na sprawdzony skład, który w cuglach wygrał w tym sezonie Premier League. Tak się jednak nie stało. Pep zdecydował się na zmiany w środku pola, rezygnując z defensywnego pomocnika. Trójka środkowych pomocników przynajmniej na papierze złożona z Bernardo Silvy, Ilkaya Gundogana i Phila Fodena miała naciskać na The Blues i wytrącić argument szczelnej defensywy, którą w ostatnich tygodniach imponował zespół niemieckiego szkoleniowca.
Nikt jednak nie zwrócił uwagi na to, co mogło Hiszpana pchnąć do zrezygnowania z Rodriego i Fernandinho. Otóż wystarczy cofnąć się niewiele ponad miesiąc do półfinału FA Cup. To tam Guardiola postawił na obu zawodników wyjściowej jedenastce i mocno się na tym przejechał. Tuchel wówczas fantastycznie zneutralizował środek pola The Citizens i ostatecznie to okazało się kluczowe w tym, by to jego podopieczni wyszli z tego spotkania zwycięsko.
Kolejny mecz, po którym pomysł na takie zestawienie środka pola mógł w głowie Guardioli kiełkować miał miejsce przed czterema tygodniami w Premier League. Wówczas w składzie Manchesteru City znalazło się miejsce jedynie dla Rodriego, ale ten po raz kolejny zawiódł swojego rodaka, tracąc piłkę w środku pola, co doprowadziło do wyrównania wyniku przez The Blues. Te dwa spotkania sprawiły, że Pep zaczął myśleć i kombinować, jak zaskoczyć zawsze świetnie zorganizowaną Chelsea. Tuchel doprowadził w tych meczach do tego, że w głowie Guardioli znów zaczęła pojawiać się niepewność i zmusił go do wyjścia poza strefę komfortu. Tak zapewne trzeba by interpretować, zrezygnowanie z jakiegokolwiek defensywnego pomocnika, skoro ten w jedenastce Manchesteru City pojawiał się w każdym meczu tego sezonu. Po spotkaniu oczywiście łatwo dorabiać teorię, że Guardiola po raz kolejny przekombinował. Być może tak było, ale należy docenić fakt, jak Tuchel wykorzystał dwa wcześniejsze mecze, by tak właśnie się stało.
Triumf kolektywu
Nie można powiedzieć, że Thomas Tuchel zbudował coś z niczego, ale gdy w styczniu przejmował zespół po Franku Lampardzie nikt nie śmiał myśleć o triumfie w Lidze Mistrzów. Na to wydawało dla tego zespołu za wcześnie. Gdy Niemiec przejmował zespół letni zaciąg w postaci jego rodaków – Kaia Havertza i Timo Wernera – uchodził za niewypał. Ten jednak konsekwentnie na nich stawiał i pomimo tego, że Werner nadal nie trafia w dogodnych sytuacjach, to stał się kluczowym zawodnikiem. Drugi z Niemców odpłacił się m.in. golem, który pozwolił Londyńczykom unieść puchar Ligi Mistrzów.
Oglądając mecze Chelsea w Lidze Mistrzów pod wodzą Tuchela od początku można było odnieść wrażenie, że ten zespół może zajść daleko. W starciach Premier League The Blues byli równie skuteczni, ale nie było w nich widać tak dużej determinacji oraz skupienia. Od pierwszego meczu z Atletico było widać, że Tuchelowi udało się stworzyć niesamowity kolektyw, w którym nie ma wielkich gwiazd, a mimo to w najważniejszych meczach wchodzi na znacznie wyższy poziom. Można powiedzieć, że Chelsea w Lidze Mistrzów szła jak po swoje, narzucając rywalom swoją grę polegającą na świetnie zbilansowanej jedenastce, asekuracji, szczelnej defensywie, szybkich atakach oraz ogromnej wierze w to, że ten pomysł na grę przyniesie im sukces. Tuchel sprawił, że Chelsea każdy mecz w fazie pucharowej rozgrywała tylko i wyłącznie na własnych zasadach.
Tak było również 29 maja w Porto. Gdy przeanalizujemy czy ktoś w zespole The Blues wybijał się ponad resztę, to dojdziemy do wniosku, że każdy z zawodników zagrał na bardzo wysokim poziomie. Oczywiście, że należy docenić wspaniały występ N’Golo Kante, który jest kluczowym piłkarzem w taktyce swojego zespołu, ale wczoraj każdy zawodnik Chelsea swoim występem pokazał, że siłą tej drużyny nie są indywidualności, a kolektyw.
The Blues zmusili Manchester City do porzucenia wielu swoich atutów. Poprzez zawężanie pola gry zneutralizowali kreatywność rywali, wprowadzając ich w zakłopotanie. Idealnie było to widać w drugiej połowie, gdy podopiecznym Pepa Guardioli zaczęło się spieszyć. Pojawiło się wiele niedokładność oraz długie zagrania w pole karne. To całkowite zaprzeczenie tego, co do tej pory wpajał swym zawodnikom hiszpański szkoleniowiec. The Citizens nie pozostali wierni swemu stylowi, opierającemu się na cierpliwym poszukiwaniu luki w ustawieniu rywala. Chelsea po prostu to się w tej edycji Ligi Mistrzów pod wodzą Tuchela nie przytrafiało.
Śmiało można powiedzieć, że po końcowy triumf w Lidze Mistrzów sięgnął najlepszy zespół z czwórki półfinalistów. Wielu uznawało Manchester City za faworytów, zapominając o tym, jak The Blues prezentowali się we wspomnianych bezpośrednich starciach. Nie doceniano również kapitalnej postawy w meczach z Realem Madryt. Tuchel w pięć miesięcy stworzył zespół skrojony pod wielkie spotkania, w których dał lekcje największym w swoim fachu.
Damian Głodzik
Skomentuj