Aż pięć lat musieliśmy czekać na kolejny turniej o piłkarskie mistrzostwo Europy. Wydłużenie okresu oczekiwania o dwanaście miesięcy, mogłoby świadczyć o tym, że jako piłkarscy kibice wypatrujemy startu kontynentalnego czempionatu, niczym wygłodniałe lwy antylop przychodzących do wodopoju. Czy tak jest w rzeczywistości? Jeśli przysłuchamy się głosom kibiców, to okazuje się, że niekoniecznie.
Dlaczego nie czekamy?
Dlaczego kolejne 365 dni, które UEFA kazała nam czekać na rozpoczęcie XVI Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej, nie rozbudziły naszych apetytów na wielki futbol do granic możliwości? Powodów takiego stanu rzeczy możemy wymienić kilka.
Pandemia koronawirusa, która rozprzestrzeniła się na naszym kontynencie w pierwszym kwartale ubiegłego roku, wywróciła nasze życie do góry nogami pod wieloma względami. Potrzebna była reorganizacja wielu aspektów życia codziennego. Z kłopotami związanymi z pandemią Covid-19 musiał (i właściwie nadal musi) mierzyć się także świat futbolu. Brak kibiców na trybunach, ciągłe testowanie piłkarzy, życie w bańkach czy problemy związane z logistyką. To główne przeszkody, z którymi muszą się mierzyć od ponad roku ludzie świata piłki. Jednakże moim zdaniem zarówno w nas kibiców jak i piłkarzy najmocniej uderzył inny problem, a mianowicie przeładowany do granic możliwości kalendarz piłkarski.
Trzy miesiące gry zabrane przez koronawirusa w ubiegłym roku sprawiły, że z utęsknieniem wypatrywaliśmy powrotu na boiska piłkarzy z najlepszych lig świata. Ile w końcu można oglądać retransmisje klasyków sprzed lat? Po kilkudziesięciu dniach przerwy piłka nożna wróciła na właściwe tory. Była to oczywiście wersja pandemiczna, bez kibiców, dopingiem puszczanym z taśmy, pięcioma zmianami i dystansem społecznym zachowywanym przez graczy rezerwowych i sztab szkoleniowy. Ale na murawie znów mogliśmy oglądać to co dla nas najważniejsze, czyli sportową rywalizację.
Problem w tym, że piłkarskie deadline’y goniły i trzeba było nadrobić stracony przez lockdown czas. Konsekwencją tego wszystkiego był fakt, że niemal codziennie mogliśmy odpalać transmisje meczów ligowych lub pucharowych. Wyposzczeni wiosenną posuchą, początkowo w większości chłonęliśmy serwowane nam piłkarskie uczty. Jednakże co za dużo to niezdrowo i nawet największego łasucha musi w końcu dopaść uczucie sytości.
Od ponad dwunastu miesięcy jesteśmy bombardowani futbolem z każdej strony. Międzysezonowej przerwy w 2020 roku nie uświadczyliśmy. Na okrągło ligi, puchary, a w międzyczasie mecze reprezentacyjne. Chyba nigdy nie odczuwaliśmy bardziej tego, jak mocno jest przeładowany piłkarski kalendarz. Tempo jest zawrotne i wytrzymują je chyba tylko najwięksi maniacy piłki nożnej. Zresztą sami zobaczcie, jak wyglądała ankieta, którą umieściliśmy na naszym twitterowym koncie. Zaledwie co trzeci ankietowany wypatruje startu turnieju
Nostalgia
Czas na narzekanie starego boomera z rocznika 1988. Jako dzieciak, który zaczynał interesować się futbolem w drugiej połowie lat 90., traktowałem mundial we Francji w 1998 roku jak mahometanin wyprawę do Mekki. Był to mój pierwszy w pełni świadomy wielki turniej piłkarski. Do dziś stanowi on dla mnie bardziej przeżycie mistyczne niż po prostu kolejną odhaczoną imprezę. Każdy kolejny turniej przynosił tych emocji jakby odrobinę mniej. Często miał na to wpływ udział w czempionacie reprezentacji Polski, która już na starcie gasiła mój entuzjazm i sprawiała, że odechciewało mi się oglądać dalszą fazę mistrzostw.
Myślę, że duży wpływ na głębsze przeżywanie wielkich imprez miał również fakt, że głównym daniem turniejów z dawnych lat był sam mecz. Dziś niby też tak jest, ale nie musi być to do końca tak oczywiste. Jeszcze kilkanaście lat temu skarb kibica dodawany do Przeglądu Sportowego stanowił Święty Graal każdego fana futbolu. Oczywiście były też jakieś jego substytuty, dodawane do lokalnych dzienników. Co poza tym? Niewiele. Krótkie studio pomeczowe. Krótkie notatki prasowe o samych meczach. Kolorowe gazetki typu Bravo Sport niosące za sobą niewielką wartość merytoryczną. No i oczywiście każdy marzył o wyklejeniu albumu Panini…
A sztukę tworzenia takich zeszytów-kronik uskuteczniał również autor tekstu
Dziś wysyp wszelkiej maści vlogów, podcastów, przed turniejowych publikacji, mnogość stron internetowych o tematyce piłkarskiej czy zalew informacji, który spływa na nas w social mediach, sprawia, że możemy poczuć się przytłoczeni. Właściwie nie musimy nawet oglądać meczu, by dowiedzieć się o nim niemal wszystkiego i rozłożyć go na czynniki pierwsze. Musimy tylko umiejętnie selekcjonować treści, co wcale nie bywa takie łatwe. Nie mam zamiaru zajeżdżać tu z populistycznym sloganem o treści: „kiedyś było lepiej”. Było inaczej i ja, jako chłopak wychowany w tych uboższych o piłkarską wiedzę czasach, będę niekiedy wspominał je z rozrzewnieniem, gdyż uważam, że ten niedobór piłki i okołomeczowych treści wzmagał walory smakowe samych spotkań.
Zresztą dostęp do piłki dziś, a jeszcze kilkanaście lat temu, gdy nikt w Polsce nie mógł sobie pozwolić na oglądanie meczów przez cały weekend, bo liczba transmisji była mocno ograniczona to druga sprawa. Pucharowe środy, mecze kadry i wielkie imprezy były właściwie naszym jedynym oknem na świat futbolu. No, chyba że byłeś jednym z tych szczęśliwców, którzy posiadali dekoder Canal Plus. Nawet jeśli tak było, to nie miałeś możliwości spędzać poranków oglądając transmisje z A-league, a nocy ekscytując się amerykańską MLS. Dziś masz. Jeśli tylko chcesz. Ja wolę np. sięgnąć po książkę, by się nie przejeść…
Szanse Polaków
Gorące informacje wprost ze stołówki reprezentacji Polski, twarze naszych piłkarzy na każdym bilbordzie, borsuk Wiluś losujący zwycięzcę meczu i miliony samozwańczych selekcjonerów. Tak jak w czasach przedszkola panie wychowawczynie zabierały nas na spacer w celu poszukiwania pierwszych oznak wiosny, tak przytoczone na wstępie tego akapitu sytuacje wskazują nam, że wielka impreza z udziałem Polaków tuż, tuż… No właśnie, ale w tym roku jakby tych euro oznak mniej, a sklepowych półek wcale nie zawalają tony badziewia z orzełkiem i logo sponsora.
Zresztą zmniejszone zainteresowanie Polaków Mistrzostwami Europy w dużej mierze wiąże się z naszą mocno ograniczoną wiarą w potencjał biało-czerwonych. Okres pracy Jerzego Brzęczka z kadrą rozbił w pył nasze entuzjastyczne podejście do piłkarskiej reprezentacji, które osiągnęło swoje apogeum po Euro 2016. Wówczas atmosfera, która wytworzyła się wokół naszej drużyny narodowej, była najlepszą, jaką pamiętam w moim 33-letnim życiu. Ostatni raz Polacy tak dumni z kadry byli chyba jeszcze w latach 80. Oczywiście Adam Nawałka zaczął po tamtej imprezie powoli niszczyć to, co zbudował przez pierwsze trzy lata pracy z reprezentacją. Przejęcie drużyny narodowej przez byłego opiekuna Wisły Płock było jednak ostatecznym gwoździem do trumny. Nastąpił obrót o 180 stopni w porównaniu z tym, z czym mieliśmy do czynienia latem 2016 roku. Atmosfera wokół reprezentacji zaczęła gęstnieć, a styl gry biało-czerwonych przyprawiał nas o ból zębów. Tak jak za czasów pracy Adama Nawałki potrafiliśmy nawiązać równorzędną walkę z najlepszymi, tak drużyny pokroju Włoch czy Holandii nie pozwalały chłopcom Brzęczka zrobić na boisku sztycha. Frustracja zaczynała się wylewać już nawet z samych piłkarzy. W końcu stało się jasnym, że dni trenera Brzęczka są najprawdopodobniej policzone.
No właśnie, ale skoro popularny „Wuja” pracował z kadrą do końca 2020 roku, to wszyscy sądziliśmy, że jego spektakularna dekapitacja nastąpi dopiero po turnieju mistrzowskim, który zapewne skończy się naszą klęską. Zbigniew Boniek postanowił jednak nas wszystkich zaskoczyć i usunął Brzęczka ze stanowiska z początkiem nowego roku. I tak jak większość opinii publicznej nie miała złudzeń, że #BrzęczekOUT, to moment zwolnienia „Wuja” nasuwał pewne wątpliwości, gdyż zostawiał nowemu selekcjonerowi bardzo krótki okres czasu, by przebudować kadrę na swoją modłę.

Wszyscy też sądziliśmy, że skoro Boniek zwalnia Brzęczka w takim momencie, to musi mieć w zanadrzu asa w rękawie. Paolo Sousę ciężko jednak kwalifikować jako asa w trenerskiej talii kart, a Zibi tłumaczył zwolnienie „Wuja” w styczniu, niechęcią do pozbawiania go pracy przed Bożym Narodzeniem…
Jak już wspomniałem, nasz nowy portugalski selekcjoner zalicza się raczej do średniej europejskiej półki i trudno było liczyć na to, że odmieni grę naszych Orłów jednym dotknięciem magicznej różdżki. Pięć spotkań, które nasza drużyna narodowa rozegrała do tej pory pod jego wodzą, dobitnie to pokazało. Momenty były, ale tylko momenty. Większość gier różniła się co najwyżej nieznacznie od pasztetu, który zazwyczaj serwowała nam kadra Brzęczka. Postęp widać za to na konferencjach prasowych. Tam Sousa bije na głowę „Wuja”, który skończył w zamkniętej na cztery spusty oblężonej twierdzy własnych lęków. Portugalczyk potrafi opowiadać o futbolu, a zwłaszcza o niuansach taktycznych. Sęk w tym ile z tych opowieści zrozumie przeciętny kibic znad Wisły, dla którego słowniczek zagadnień taktycznych zamyka się w słowach: „wyjazd”, „uderz” (zamiennie z ”zajeb”) i „podostrz”? Plusem jest również fakt, że Sousa otworzył na oścież okno reprezentacyjnej szatni i wypuścił z niej zapach stęchlizny i duchotę pozostawioną przez poprzednika. O poprawie atmosfery mówią zresztą otwarcie nasi kadrowicze.
Jednakże, czy rzucony od razu na głęboką wodę Portugalczyk, który z miejsca musiał rozpoznać pole walki bojem, zaczynając swoją przygodę z polską kadrą od spotkań eliminacyjnych, zdąży w tak krótkim czasie poukładać rozwalone klocki? Będzie o to trudno. Zwłaszcza że naszych kadrowiczów nie omijały kontuzje. Na Euro zabraknie: Milika, Piątka, Recy, Góralskiego i Bielika. Cała piątka najpewniej mogłaby się cieszyć powołaniem, gdyby nie kontuzje. W kuluarach słyszy się również, że na uraz narzeka Jan Bednarek i jego występ przeciwko Słowacji nie jest niczym pewnym. Oczywiście są drużyny jak Holandia, które został jeszcze bardziej przetrzebione przez kłopoty zdrowotne. Hiszpanów z kolei atakuje koronawirus, ale zważmy też potencjał, jakim dysponujemy w porównaniu z wyżej wymienionymi…
Inna sprawa, że moje miękkie serduszko jeszcze przed zwolnieniem Brzęczka pragnęło, by „Wuja” poprowadził kadrę na Euro 2020. Uważam, że bez względu na styl gry zespołu, zasłużył na to, by jako ten, który wywalczył awans dostąpić tego zaszczytu i dokończyć swoje dzieło. Jakie by ono nie było.
Zresztą w większości sami nie wierzymy, że przejęcie sterów przez Sousę, przyniesie wymierne korzyści, w kontekście rozpoczynającego się dzisiaj turnieju. I to kolejny kluczowy element w wyliczance pod nazwą: „Dlaczego nie czekamy na Euro tak jak zawsze?” Brak wiary w sukces. A może jesteśmy pokoleniem kibiców, które nauczyło się już żyć z piętnem zespołu, który zazwyczaj zalicza katastrofę na wielkich turniejach?
W każdy razie wygrana ze Słowacją i trzy kolejne porażki (być może tylko dwie, jeśli nie zdołamy wyjść z grupy z trzeciego miejsca), to moje przewidywania na ten turniej względem biało-czerwonych. Wolę być pesymistą. Chociaż i tak będzie bolało jak zawsze…
Kto mistrzem? Czarnym koniem? Królem strzelców?
Nie zamierzam być oryginalny w osądach i bezpiecznie stawiam na zwycięstwo Francji. Aczkolwiek tak podpowiada mi rozum. Sercem będę za tym, by podopieczni Deschampsa odpadli z turnieju jak najszybciej. Dlaczego? Z powodu powołania dla Karima Benzemy i złamania swojego postanowienia przez francuskiego selekcjonera. Są sprawy ważniejsze niż forma sportowa, a akurat kto jak kto, ale Les Blues mogliby sobie pozwolić na brak powołania dla asa Realu. Ciekawe czy Deschamps usłyszał, chociaż od niego słowo „przepraszam” za wcześniejsze oskarżenia o rasizm? Mimo wszystko Benzema to wartość dodana o ile tylko na turnieju nie objawi się jego mroczna natura i nie zagra roli zgniłego jabłka. A przecież i bez niego Trójkolorowi mogliby wystawić ze trzy jedenastki walczące o medal ME.
Serce za to podpowiada, że Francuzi odpadną w półfinale w meczu przeciwko Włochom. Tikitalia to doskonały sposób na to, by Azzurri raz na zawsze zerwali łatkę nastawionych na obronę siermiężnych wyrobników, która ciągnie się za nimi chyba jeszcze od czasów Interu Helenio Herrery i powtarzana jest od lat przez ekspertów-amatorów klepiących stereotypowe frazesy. A tikitalia to wypracowany przez Roberto Manciniego styl gry Włochów, który został w brutalny sposób zaprezentowany naszej kadrze w Lidze Narodów. To już nie jest żadne catenaccio, to oparty na dziesiątkach podań system przypominający w pewnym sensie tiki-takę Hiszpanów sprzed dekady. Średnio 68% posiadania piłki w meczach eliminacyjnych mówi samo za siebie. Włosi oczywiście nadal świetnie bronią i za to odpowiedzialni są weterani w postaci Bonucciego i Chielliniego. Z przodu jednak hasają młode wilki jak Chiesa, Barella czy Locatelli. Doskonałe proporcje i szansa na wielki sukces w trzy i pół roku po klęsce, jaką był brak awansu na MŚ.
Groźni będą również obrońcy tytułu. Portugalczycy dysponują mocniejszą kadrą niż pięć lat temu, kiedy to w dość kiepskim stylu sięgali po Puchar Henriego Delaunaya. Zwycięzców jednak się nie sądzi, a Os Navegadores nie mają zamiaru tym razem przyjąć taktyki „wszystkie piłki na Cristiano”. Ich wielki lider powoli się starzeje, ale wyrasta mu godny partner, który może go mocno odciążyć. Mowa oczywiście o Bruno Fernandesie, który w przeciągu półtora roku stał się największą gwiazdą Manchesteru United i czołową postacią całej Premier League. Wspierać ich będzie inna gwiazda ligi angielskiej – Bernardo Silva. Wiele nam zresztą powie już faza grupowa i rywalizacja w grupie F, gdzie zmierzą się Portugalia, Francja i Niemcy. To trochę tak jakby w budce telefonicznej zamknąć Anthony’ego Joshuę, Deontaya Wildera i Tysona Fury’ego. I tylko Węgrów żal…
W gronie faworytów jak zawsze wymieniani są także Anglicy, Niemcy, Hiszpanie i Holendrzy. Synowie Albionu na papierze również wyglądają na bardzo mocnych. W ich składzie roi się od młodocianych gwiazd. Bellingham, Saka, Foden, Sancho, Mount. Do tego szczypta doświadczenia w postaci mającego za sobą świetny sezon Kane’a, który pokazuje, że potrafi być nie tylko wytrawnym snajperem, ale również nie gorszym kreatorem gry. Jeśli nie przytłoczą ich wielkie niczym Big Ben oczekiwania angielskiej prasy, mogą się włączyć w walkę o medale. Problemem pozostaje jednak obsada bramki i drewniany środek obrony w postaci Maguire’a i Stonesa.
La Furia Roja i Niemcy mienią mi się w chwili obecnej raczej przykurzonymi markami, które czekają na zmianę szyldu. Hiszpanom brak zęba i wyraźnych liderów, wielkich postaci pokroju Iniesty czy Xaviego. Stanowią pewną niewiadomą i moim zdaniem ten turniej posłuży bardziej za papierek lakmusowy, który wskaże im drogę, którą mają podążać w przyszłości. Co oczywiście nie oznacza, że nie powiozą nas czterema bramkami… Nie wierzę również w Last Dance Jogiego Loewa. Chociaż… To Niemcy. Wyniki za nimi nie przemawiają, a i tak mogą zrobić swoje. Czas na oklepany slogan – typowa drużyna turniejowa. Bez względu jednak na to, jaki wynik wykręcą, wszyscy po cichu liczymy, chociaż się do tego nie przyznajemy, że będzie nam dane po raz ostatni zobaczyć grzebiącego w jądrach ciemności Joachima…
Holendrów trapionych kontuzjami nie zaliczam nawet w poczet faworytów. Honoru Beneluksu będą bronić Belgowie. Dla pokolenia Hazarda, De Bruyne i Lukaku to najwyższa pora, by w końcu wykręcić ekstra wynik. Wkrótce będzie już za późno. Zresztą kogo upatrywać w roli faworytów jeśli nie lidera rankingu FIFA?
Czarnym koniem mianuję Turków, którzy na wielkich imprezach pojawiają się raz na jakiś czas, ale gdy już się tam zameldują, to lubią wykręcić coś ekstra (MŚ 2002, ME 2008). Sądzę, że bandę Senola Gunesa stać na półfinał. Rozpędzony Burak Yilmaz weźmie ich na plecy jak wcześniej Lille, które zaniósł na mistrzowski tron Ligue 1 i poniesie daleko w turniejowej drabince. Ich pierwszy poważny sprawdzian już dziś wieczorem w Rzymie.
Król strzelców? Timo Werner. Żartuję. Robert Lewandowski. Nie żartuję. Wymienianie Mbappe, Lukaku czy Kane’a byłoby zbyt proste. Wyobraźcie sobie. Wychodzi nam mecz ze Słowakami, w którym Robert ustrzeli hat-tricka. Bo dlaczego by nie? Nie takim zespołom ładował trzy gole. Przegrywamy 1-2 ze Szwedami. Lewy ładuje jakąś honorową bramkę. Dostajemy gruby wpierdol od Hiszpanów, ale w końcówce są już rozluźnieni. Arbiter dyktuje jakąś przypadkową jedenastkę, którą Lewy pewnie wykorzystuje. Nie wychodzimy nawet z grupy, ale Robert kończy turniej z 5 golami. Myślę, że tyle by wystarczyło, żeby zgarnąć statuetkę dla najlepszego strzelca. W dodatku byłby to mocny argument do zdobycia Złotej Piłki, nawet jeśli Euro nam kompletnie nie wyjdzie.

Ostatecznie zadecydował głos serca, chociaż dla Polaków nie miałem litości…
Kiepskie notowania naszej kadry, napakowany do granic możliwości harmonogram piłkarski, pandemiczne perturbacje i turniej rozsiany po całym kontynencie, co powoduje, że żaden kraj nie może się cieszyć z organizacji turnieju na 100%, a kibice mają olbrzymie problemy logistyczne. To kilka z kamyczków wrzuconych do ogródka o nazwie Euro 2020. Jednakże dla staromodnych maniaków futbolu nie ma to większego znaczenia. Od rana czekamy na turniej ze Skarbem Kibica w ręku. Analizujemy, czytamy, obmyślamy scenariusze i z wypiekami na twarzy czekamy na pierwszy gwizdek! Euroszaleństwo czas zacząć!
Rafał Gałązka
Skomentuj