Bałem się tego meczu z Hiszpanią. Odzywały się wspomnienia z Korei i Japonii, gdzie rozbiła nas Portugalią, ale najgorsze były te rosyjskie – z meczu z Kolumbią, która przed trzema laty się z nami bawiła. Tego spodziewałem się po drużynie Luisa Enrique, ale na szczęście się przeliczyłem. To nie była ta Hiszpania, której wszyscy się spodziewaliśmy.
Na wstępie chciałbym posypać głowę popiołem, bo po tym jak zagraliśmy ze Słowacją, bardzo trudno było wierzyć w korzystny wynik z Hiszpanią. Dla mnie 14 czerwca to Euro w kontekście występu reprezentacji Polski się skończyło. Jednak im bliżej było meczu z Hiszpanią, ta kibicowska iskierka nadziei zaczynała się nieśmiało tlić. Nie była ona poparta naszą sportową siłą. Bardziej sportową niemocą Hiszpanów pod bramką rywali. Tak na dobrą sprawę, to nigdy nie wiadomo, na którą La Roję trafisz – czy tą z 6:0 z Niemcami, czy może jednak na tę z ostatnich meczów z Portugalią i Szwecją.
Trafiliśmy na tę gorszą wersję rywali i potrafiliśmy to wykorzystać. Drużyna Paulo Sousy od pierwszych minut chwyciła przysłowiowego byka za rogi. Pokazała to czego wymagamy od drużyny narodowej w każdym meczu. Przede wszystkim nie wyszliśmy na La Cartuje czekając na to, co będą nam dyktować gospodarze. Od początku spotkania mieliśmy swój pomysł na to spotkanie i zaczęliśmy go realizować. Nie pozwoliliśmy rywalowi od początku ustawić sobie tego meczu.
Wychodząc od pierwszych minut na Hiszpanów wysoko i agresywnie sprawiliśmy, że przez kilka minut nie potrafili oni wyjść z własnej połowy. Zrobiliśmy dokładnie, to co Węgrzy z Francją. Poprzez postawienie się rywalowi sprawiliśmy, że nie mógł on tego spotkania ustawić sobie po swojemu. Nie oszukujmy się, zarówno Francuzi, jak i Hiszpanie myśleli wczoraj, że czekają ich podobne mecze do tych, które zagrali w pierwszej kolejce mistrzostw.
Wróćmy jednak do Sewilli. Kolejnym aspektem, który sprawiał, że ta iskierka nadziei się tliła pomimo tego, że rozum podpowiadał całkowicie coś innego, był fakt, że los bywa przewrotny. Liczby meczów o wszystko rozegranych przez Biało-czerwonych nikt z nas nie chce pamiętać. To w dużej mierze sprawiało, że wiara w ten zespół była znikoma. Nikt nie chciał dać się po raz kolejny nabrać na coś do tej pory niemożliwego.
Drużyna to z pewnością czuła. Nieprzypadkowo Grzegorz Krychowiak na konferencji prasowej po meczu ze Słowakami powiedział, że piłkarze potrzebują jedynie własnej wiary w swoje umiejętności. Udało się to przekuć w pozytywną złość, którą było widać na boisku. Ze Słowacją nasze wady tylko wyeksponowaliśmy. Z kolei z Hiszpanią udało się je skutecznie zamaskować. Piłkarsko jesteśmy gorsi i cudów nie można było oczekiwać. Zagraliśmy jednak mądrze w obronie, raz się głębiej cofając, a raz wychodząc z wysokim pressingiem. To podopiecznych Luisa Enrique nieco rozregulowało, ponieważ nie wiedzieli czego po kolejnym wznowieniu gry się po reprezentacji Polski spodziewać.
W Sewilli zobaczyliśmy zespół, na który tak długo czekaliśmy. Braki sportowe nadrabialiśmy fizycznością. Każdy z Hiszpanów poczuł obecność naszego zawodnika. Nie baliśmy się wchodzić w pojedynki fizyczne. Nasza waleczność była jednym z kluczowych aspektów do korzystnego wyniku. Jednym z kilku, bo kolejnym byli liderzy. Wczoraj wreszcie każdy z nich dał coś od siebie.
Wojciech Szczęsny wreszcie na wielkim turnieju rozegrał mecz, w którym zaliczył kluczowe interwencje, ale też sprzyjało mu szczęście. Kilka jego wyjść było bardzo niepewnych. Przed meczem analizowałem, czego potrzebujemy, by mecz z Hiszpanią był udany i jednym z kluczowych elementów musiał być występ Szczęsnego podobny do tego z meczu z Niemcami na Stadionie Narodowym. Wczorajszy mecz nie był dla naszego bramkarza tak intensywny jak ten z ówczesnymi mistrzami świata, ale z pewnością bez jego dobrej postawy między słupkami o ten remis byłoby trudno.
W defensywie bardzo dobrze spisał się również Kamil Glik, który momentami bywał chaotyczny, ale najważniejsze, że skuteczny. Natomiast w środku pola w ogóle niezauważalna była nieobecność jej lidera, czyli Krychowiaka. Cały nasz środek pola harował w obronie i w ataku. Pretensje można mieć do Piotra Zielińskiego, bo w ofensywie należy od niego oczekiwać znacznie więcej, ale obronił się w tym spotkaniu swą solidną pracą. Być może trzeba w końcu uświadomić sobie, że ten zawodnik liderem, który dźwignie na siebie ciężar gry w reprezentacji, nie będzie. To może mu tylko pomóc.
No i wreszcie Robert Lewandowski, czyli ten, który najbardziej zawiódł mnie w meczu ze Słowacją. Wczoraj nawet gdyby nie strzelił bramki, to zapracował na pochwały. Widać było po nim sportową złość i chęć zmazania plamy po meczu, w którym zwyczajnie zawiódł nie tyle jako napastnik, a bardziej jako lider pod względem mentalnym. Śmiało można stwierdzić, że jego zaangażowanie, chęć walki o każdą piłkę udzielała się całemu zespołowi.
Jak mawia klasyk – kilka niedociągnięć jednak było. Tym, które wydaje się najbardziej martwić, jest głupia strata piłek. Momentami brakowało naszym zawodnikom chłodnej głowy. W prostych sytuacjach, gdy aż prosiło się o to, by utrzymać się dłużej przy piłce i uspokoić grę, traciliśmy piłkę. Wcale to nie wynikało z pressingu rywala. Chcieliśmy po prostu grać za szybko, a to sprawiało, że podania były niechlujne. Nie marudźmy jednak i cieszmy się ze sposobu dzięki, któremu to spotkanie zremisowaliśmy. Postawa liderów reprezentacji była wczorajszego wieczoru wartością dodaną, ale na dobry wynik zapracował cały zespół.
To czy ten remis jest zwycięski, czas dopiero pokaże. Wszystko będzie zależeć od środowego meczu ze Szwecją. Najważniejsze jest jednak fakt, że wszystko jest w nogach podopiecznych Paulo Sousy. Nie musimy się na nikogo oglądać. Co prawda Szwedzi postawią nam być może najtrudniejsze warunki ze wszystkich w tej grupie, ale są do ogrania. Ich żelazna defensywa w ostatnich siedmiu meczach straciła tylko jedną bramkę z Armenią, ale rywale poza Hiszpanią nie byli z wysokiej półki. W piłce bardzo często liczy się jednak przekorna matematyka. Alvaro Morata nie strzela bramek? Jakoś byłem dziwnie pewien, że w meczu z Polską się przełamie. Tak więc nasi najbliżsi rywale nie są na tyle mocni, by tracić w ośmiu meczach tylko jedną bramkę. Coś wpaść w końcu musi i w tym upatrujmy naszej szansy.
Damian Głodzik
Skomentuj