Dziś tekst w całości poświęcony transferowi Leo Messiego do PSG. Zapraszam na kolejny odcinek mojego sportowego pamiętnika!
Fani futbolu z najwyższej półki zamknęli się w ostatnim tygodniu w jednym temacie, który zelektryzował cały piłkarski świat. Lionel Messi opuścił Katalonię i postanowił rozpocząć nowy etap swojej kariery, sygnując całym swoim jestestwem wątpliwy moralnie projekt katarskich szejków, który ci od lat uskuteczniają w stolicy Francji.
Barcelona ery Pepa Guardioli w pewnym momencie swojego istnienia wykroczyła daleko poza ramy zwykłego klubu piłkarskiego. W swoim szczytowym momencie nie była jedynie sekcją sportową zrzeszającą profesjonalnych zawodników piłki nożnej. Była zjawiskiem z pogranicza popkultury. Wokół Dumy Katalonii zawsze unosiła się aura, która pozwalała wierzyć, że to naprawdę coś więcej niż tylko klub. Z perspektywy czasu mogę chyba pokusić się o stwierdzenie, że za stworzenie polskiej fanbazy 40+, zapatrzonej w Blaugranę jak dewotka w święty obrazek, w głównej mierze odpowiada Johan Cruyff. To dzięki zbudowanemu przez niego na początku lat 90. Dream Teamowi na czele z Romario czy Stoichkovem oraz nadaniu tej drużynie pewnego ponadczasowego sznytu, w nadwiślańskich wsiach i miasteczkach przyrosła populacja biało-czerwonych Cules. A przynajmniej większość znanych mi fanów Barcy, nieco starszych ode mnie, na ten okres datuje początek swojej bordowo-granatowej miłości. Moi rówieśnicy za to, jako kupidynów, którzy przeszyli ich serca strzałą nasączaną pierwiastkiem katalońskości, wskazują Rivaldo, Kluiverta i oczywiście Ronaldo ‘Il Fenomeno’, który pomimo tego, że na Camp Nou spędził ledwie sezon, zdołał kupić niejedno dziecięce serce i rzucić je na stos ofiarny wzniesiony ku czci Blaugrany.
Jednakże nikt z tych piłkarskich herosów (no może poza Cruyffem, który zrobił to zarówno na płaszczyźnie piłkarskiej i trenerskiej) nie uczynił tego pomnika bardziej brązowym niż Lionel Messi. To on wraz z Pepem Guardiolą sprawili, że w pewnym momencie do kibicowania Barcelonie przyznawali się nawet goście, którzy wyniki śledzili co najwyżej na livescores. Utożsamianie się z Blaugraną w czasach, gdy tiki-taka rewolucjonizowała futbol, było zwyczajnie trendy i w dobrym tonie. To często polaryzowało świat kibiców piłkarskich, gdyż wysyp katalońskich fanbojów zwyczajnie mógł irytować. Ale za wielkimi sukcesami zawsze ciągnie się wianuszek tych, którzy zwyczajnie chcieliby, chociaż ogrzać się w blasku czegoś wiekopomnego. Wiele dzieciaków w tamtym okresie zwyczajnie pokochało Dumę Katalonii. Zostali oczarowani magią wylewającą się z piłkarskiej murawy i absolutną dominacją Messiego i spółki, którzy niczym walec rozjeżdżali kolejnych przeciwników. Futbolowe Chicago Bulls ery Phila Jacksona. Oczywiście bohaterów było wówczas wielu. Iniesta, Xavi, Puyol… Messi był jednak wisienką na tym kalorycznym torcie.
W dodatku Leo trwał przez kolejne lata. Tiki-taka odchodziła do lamusa, Guardiola zniknął ze stolicy Katalonii, a w jego buty wszedł Luis Enrique. Pojawił się tercet Messi-Suarez-Neymar i wydawało się, że Enrique zbuduje drugą dynastię, tak jak nastała druga dynastia Chicago Bulls spojona Michaelem Jordanem. Jordanem miał być oczywiście Argentyńczyk. Tylko że był on Jordanem mniej egocentrycznym, chętnie dzielącym się glorią chwały i oddającym często główne role swoim partnerom z linii ofensywnej. Skończyło się na zwycięstwie w Lidze Mistrzów w sezonie 2014/15. Póki co ostatnim takim tytule dla Dumy Katalonii. Jak na złość dynastię zbudowano za to w Madrycie, który zdominował europejską scenę.
W kolejnych sezonach na głowę działaczy Barcy zaczęły walić się coraz to nowsze problemy, które zresztą w większości przypadków sami sobie zgotowali. Messi wciąż jednak stał na straży porządku i wydawał się być trwałym elementem tego zespołu. Falochronem pozwalającym wierzyć w to, że przy jego pomocy uda się przetrwać kolejne tsunami. Niestety wokół niego zaczynało brakować jakości, a różnica poziomów pomiędzy Leo a resztą kolegów z zespołu zaczęła się niebezpiecznie powiększać. Mimo to mało kto z nas wierzył, że Argentyńczyk może odejść z Katalonii, będąc jeszcze w pełni sił i nadal prezentując kapitalną formę.
Messi? Przecież on odejdzie jako emeryt. Jak Iniesta. Wybierze sobie jakiś egzotyczny kierunek lub wróci do Rosario. Ewentualnie po odejściu z Barcy skończy z piłką. Niech rzuci kamieniem, kto tak nie myślał jeszcze kilka tygodni temu, chociaż ostatni rok dawał tyle sygnałów, że scenariusz jego kariery może zawierać zaskakujący plot twist.
I bam. Oto jest. Nawet gdy stało się jasne, że Messi nie podpisze nowego kontraktu z Blaugraną, szczerze wierzyłem, że to wszystko będzie można jeszcze odkręcić. A jeśli to prawda? To gdzie zawędruje piłkarski półbóg?
Rozśmieszyły mnie dywagacje niektórych dziennikarzy, którzy cisnęli w nas wizją drogi Messiego, podobną do tej Maradony. Nawet jeśli było to rzucane półserio, kompletnie nie umiałem sobie wyobrazić Lionela w koszulce Napoli. Chociaż graficy-amatorzy, którzy zawalili Internet tysiącami zdjęć Argentyńczyka w t-shirtach każdej możliwej drużyny świata, mocno starali się mnie przekonać, że do byłego gracza Barcy pasuje nawet trykot Supraślanki Supraśl…
Wróćmy jeszcze na chwilę do Neapolu. Przecież poza narodowością i klubem, z którego oboje odchodzili, Maradony i Messiego nie łączyłoby nic. Diego odchodził z Katalonii jako persona non grata, a stolica Kampanii była jedynym miejscem w Europie, które w ogóle go chciało przyjąć. Przeklętym azylem. W Barcelonie się nie sprawdził. W Europie nie miał jeszcze wyrobionej marki. Miał za to przyklejoną łatkę awanturnika i trudnego chłopca. Krnąbrnego Piotrusia Pana. Messi jest piłkarskim półbogiem. Ikoną współczesnego futbolu. Neapol w jego kontekście brzmiałby nie mniej groteskowo niż Barcelona w kontekście Jakuba Koseckiego.
To nawet nie brzmiałoby fajnie. Wokół transferu Maradony, jego przywitania z fanami w Neapolu roztaczała się magia, pewnego rodzaju mistyczna atmosfera. Być może w pewnym sensie nawet czarna magia. Piłkarski bad boy dołącza do ekipy z dzikiego, nieokiełznanego południa Włoch, a za jego transferem stoi Camorra. Jeden wielki sztos.
Messi? Grzeczny chłopiec grający w piłkę z psem. Jedyne co mu można zarzucić to machloje podatkowe, których pewnie nawet nie był do końca świadomy. U Maradony machloje finansowe były na samym dole piramidy grzechów…
W takim razie gdzie by pasował Messi? Hmmm. Gość będący najlepszym piłkarzem świata, ale zarazem produktem marketingowym i maszynką do zarabiania kasy… A dlaczego nie do obrzydliwie bogatego klubu, napędzanego petrodolarami, mającego w dupie financial fair-play i przypominającego bardziej Harlem Globetrotters niż budowany na chłodno klub piłkarski? Czyżby tam? Jeszcze jak!
Bum! Lionel Messi w PSG. Najnudniejszy wybór świata. To już Manchester City i sentymentalny powrót duetu Pep&Leo byłby ciekawszy. A tak? Ramos, Neymar, Messi, Donnarumma, Mbappe… Brzmi jak skład z FIFY lub Football Managera. Można o nich nakręcić film dla nastolatków, będący tak naprawdę w całości product placement jak nowy Kosmiczny Mecz. Ale za to raperzy w teledyskach będą ładnie wyglądać w koszulce Messiego z logo Jordana na piersi.
A sportowo? No trudno nie uznać tak napakowanej gwiazdami drużyny za jednego z głównych faworytów do taśmowego zgarniania trofeów. Ligue 1 zostanie rozniesione w pył. W to nie wątpię. Ale przecież każdy wie, że dla Paryża liczy się tylko Liga Mistrzów. A tu już nie jestem taki pewny, czy ten projekt wypali. Moim zdaniem ekipy pretendujące do miana Dream Teamu powinny krystalizować się same w czasie procesu długiej obróbki. Nie mam przekonania do piłkarskich fast foodów, kleconych na szybko. Byle więcej, byle drożej, byle był blichtr. Jak patrzę na to, co obecnie dzieje się nad Sekwaną, uważam, że w tym zespole próbuje się upchnąć za dużo sportowego ego i pewne tarcia pojawią się przy pierwszych turbulencjach. W dodatku nie jestem przekonany czy Pochettino jest odpowiednią osobą, która będzie umiała wziąć te problemy za mordę. Jeśli to uczyni, to naprawdę będzie dla mnie takim trenerem, jakiego chciano w nim widzieć, gdy wprowadzał Spurs do finału Champions League. Przed nim piekielnie trudne zadanie. Al-Khelaifi i reszta katarskiej kohorty dała mu złote góry, ale teraz będzie mu się bacznie przyglądać i rozliczać po każdym meczu. Prowadzenie zespołu, w którym ktoś taki jak Mauro Icardi robi za szeregowego gracza to na pewno nie bułka z masłem.
Moim zdaniem cały ten show i wielkie zbrojenie francuskiego hegemona skończy się sporym niedosytem, gdy za kilka lat będziemy rozliczać ten projekt. A może się mylę? Czas pokaże.
Tymczasem fuck financial fair play. UEFA z nami, chuj z wami i jazda z petrodolarami.
Rafał Gałązka
Skomentuj