Od kilku dni w polskich mediach hula temat gry dla naszej reprezentacji Matty’ego Casha. Sprawa reprezentowania przez obrońcę Aston Villi biało-czerwonych barw, wywołała gorącą dyskusję wśród rodzimych fanów kopanej. Standardowo, jak w każdej sprawie, podzieliliśmy się na dwa obozy. Osobiście bliżej mi do tego, który do tematu podchodzi z pewną rezerwą. W poniższym tekście postaram się wyjaśnić, dlaczego tak jest.
Kiedy byłem małym chłopcem, hej…
Całe moje życie składa się z kilku etapów, jeśli chodzi o podejście do graczy naturalizowanych, którzy przewijali się przez polską kadrę. Uraczę was zatem autobiograficzną opowieścią z farbowanymi lisami w tle. Gdy byłem małym szczylem, podziwiającym boiskowe pląsy takich tuzów polskiej piłki, jak Piotr Świerczewski czy Radosław Kałużny, na horyzoncie po raz pierwszy pojawił się temat gry dla kadry narodowej piłkarza, który w pierwszej kolejności musiał się postarać o polski paszport. Pomysł gry Emmanuela Olisadebe z orzełkiem na piersi zrodził się w głowie ówczesnego selekcjonera Jerzego Engela, który znał nigeryjskiego napastnika z czasów wspólnej pracy w Polonii Warszawa. Dzięki przyspieszonej procedurze nadania obywatelstwa już z początkiem 2000 roku prezydent Aleksander Kwaśniewski gratulował czarnoskóremu snajperowi, zostania potomkiem Sienkiewiczów i Słowackich.
Mały ja jarałem się tamtym wydarzeniem niesamowicie. Nigeryjczyk w polskim zespole? Taki prawdziwy? Z Afryki? Bomba! Dla 12-latka wychowanego w postpeerelowskiej rzeczywistości to był magiczny powiew egzotyki. No i przecież jak czarnoskóry to musi być dobry! Moja dziecięca naiwność nakrapiana znamionami czegoś, co pewnie w dzisiejszej rzeczywistości uznane byłoby za rasistowskie faux-pas, nie była bezzasadna, bo Oli zasadził swojego pierwszego gola już w swoim reprezentacyjnym debiucie, by następnie skraść serca Polaków i poprowadzić nas przez mundialowe sito eliminacyjne. Osiem bramek i pierwszy awans Polski na MŚ od 16 lat. Zdjęta klątwa Bońka. Olisadebe kochała cała Polska. No, może niecała. Bo na szalonych polskich trybunach z przełomu wieku znajdowali się troglodyci, którzy ciskali w niego bananami.

Problem w tym, że im głębiej w las, tym forma Oliego mocno spadała, a i on sam, w momencie, gdy w kadrze zabrakło jego mentalnego nestora w postaci Jerzego Engela, wykazywał coraz mniej chęci, by ubierać biało-czerwony trykot. A przynajmniej takie można było odnieść wrażenie. Po jego odejściu zagrał dla swojej adoptowanej ojczyzny już tylko sześciokrotnie. On sam w wywiadzie dla Przeglądu Sportowego widział to następująco:
Bońka nie znam za dobrze, zagrałem u niego tylko w jednym meczu, z San Marino, ale mieliśmy dobre relacje. Wiem, że jest prezesem PZPN i dobrze sobie radzi w tej roli. Wraz z trenerem Janasem przyszli nowi ludzie i już nie byłem w kadrze mile widziany. Nie okazywano mi szacunku, na jaki zasługiwałem. Trener zaczął stawiać na nowych zawodników. Nie czułem się komfortowo w tej sytuacji. Może powinienem był bardziej walczyć o swoje miejsce? Chyba faktycznie popełniłem błąd, tak łatwo się poddając. Pamiętam, jak Janas odwiedził mnie w Grecji, rozmawialiśmy o mojej grze w kadrze. Powołał mnie, a potem wysłał na trybuny. Jeśli nie chcesz, bym grał, to po co mnie zapraszasz?
Na przeszkodzie stanęły także problemy mentalne Oliego.
Czułem się bardzo, bardzo samotny. Mocno się stresowałem, przed meczami w ogóle nie spałem. Ale muszę powiedzieć, że była w kadrze grupa osób, która chciała mi pomóc: Piotrek Świerczewski, Michał Żewłakow, pan Koter, trener Engel, lekarz. Próbowali mnie integrować z chłopakami poza boiskiem.
Dziś z Polską łączy go już niewiele. Wrócił do Nigerii i rozwiódł się z żoną Polką. W kadrze był raczej jednosezonowym meteorytem. Człowiekiem jednego selekcjonera. Nie zmienia to jednak faktu, że na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako jeden z architektów awansu Polski na Mundial po 16 latach nieobecności. Piłkarzem z innej krainy, który dzięki swojej egzotyce i kapitalnej grze rozbudzał moją dziecięcą wyobraźnię, sprawiając, że mocno mu kibicowałem.
Nie każdy go tak jednak zapamiętał.
Roger, nigdy nie będziesz prawakiem
Lata mijały, moja mentalność się zmieniała. Z naiwnego dzieciaka, stałem się głupim, buńczucznym nastolatkiem. Bardziej niż kolejnym numerem Bravo Sport zacząłem być zainteresowany lekturą kolejnych wydań miesięcznika To My Kibice. Moje przekonania, które obecnie nazwałbym umiarkowanie konserwatywnymi, wówczas były momentami radykalne. Biegałem po trybunach, darłem ryja za ukochanym zespołem i czasami bardziej od boiskowych wydarzeń obserwowałem, co ciekawego zaprezentuje ekipa zgromadzona na sektorze gości i jaką oprawę pokażą nasi ultrasi.
Kadra powinna być dla naszych rodzimych chłopaków. Takie wówczas było moje zdanie. Roger Guerreiro? Niech gra w reprze Brazylii! Tak rzekły polskie trybuny, tak mówiłem i ja. Czy byłem ksenofobem? Tak. Ale takim bardziej na pokaz. Chcącym się dopasować do otaczającego mnie środowiska. Głupota nastolatka z nieukształtowanym do końca światopoglądem. A tak naprawdę darłem ryja jak głupi, gdy Brazylijczyk wbił gola ze spalonego Austriakom na Euro 2008 i Howard Webb wskazał na środek boiska.

Roger był jednak w pewnym sensie potrzebą chwili Benhakkera, który musiał szyć z materiału ludzkiego o naprawdę wątpliwej jakości i do pewnego momentu wychodziło mu to całkiem zgrabnie. Dziś sam awans na Euro 2008 postrzegam jako sukces. Leo początkowo próbował zaklinać rzeczywistość, budować naszych zawodników hasłami z podręcznika dla trenerów motywacyjnych, bo jak inaczej nazwać mówienie o Tomaszu Zahorskim, że to „international level”? Swoją drogą Paulo Sousa obrał chyba drogę odmienną o 180 stopni.
Sam Roger? Nie zmieściłby się pewnie w „20” najlepszych obcokrajowców w historii Ekstraklasy, ale technicznie przerastał większość naszych ówczesnych reprezentantów. Ot, wyróżniający się ligowiec. Tyle wystarczyło wówczas, by przejść progi drużyny narodowej, w której grali, chociażby Kokoszka, Łobodziński, Matusiak czy Garguła.
W kadrze Roger był jednak krócej niż Olisadebe i dał jej zdecydowanie mniej. Właściwie gol z Austrią to jedyny godny zapamiętania moment, w czasie jego przygody z reprezentacją Polski. Po jakimś czasie Benhakkerowi się odmieniło i zamiast pompować naszych przeciętnych grajków, zaczął nam mówić, byśmy wyszli z drewnianych chatek. Większość spotkań rozegranych przez Rogera z orłem na piersi, miało miejsce właśnie w czasie tej niechlubnej drugiej części przygody Holendra z rodzimą kadrą narodową. Zaczynały się mroczne czasy naszej repry.
Znamienne, że w ostatnich czterech spotkaniach, które były Legionista zagrał dla Polski, wchodził na boisko jako zmiennik Ludovica Obraniaka. W reprezentacji nastawał czas naturalizowanych graczy innego typu niż Oli czy Guerreiro…
Hodowla lisów Smudy
O ile Olisadebe i ochrzczony przez śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego ‚Rogerem Perejro’ Latynos, byli obcokrajowcami, z których na siłę zrobiliśmy Polaków, bo przed naturalizacją nie mieli z naszym krajem nic wspólnego poza grą w Ekstraklasie, o tyle wkrótce w naszej kadrze zadomowiła się pokaźna grupa stranierich, w których żyłach płynęła częściowo krew potomków Jana III Sobieskiego.
Niebawem obrodziło w naszej kadrze od Niemców i Francuzów z polskobrzmiącymi nazwiskami. Skąd ta moda? Być może musieliśmy w ten sposób przepracować traumę po utracie Lukasa Podolskiego i Miroslava Klose, którzy stanowili w tamtym czasie o sile ofensywnej kadry naszych zachodnich sąsiadów?

Inna sprawa, że piłkarze chętni do gry w barwach swojej drugiej ojczyzny, wyrastali jak grzyby po deszczu w momencie, kiedy się okazało, że będziemy współgospodarzami Euro 2012. Cóż, już wtedy można było podejrzewać, że w dużej mierze kierowały nimi inne pobudki niż nagły wybuch patriotyzmu, po odnalezieniu wojennych orderów dziadka w kufrze na strychu. Pokazanie się na dużym turnieju, dodatkowo w barwach gospodarza, mogło być fajnym oknem wystawowym i cennym wpisem w CV. W dodatku żaden z nich nie miał najmniejszych szans na grę w tak silnych ekipach jak Francja, czy Niemcy.
Inna sprawa, że mało kto o tym myślał w momencie, kiedy Ludovic Obraniak ładował dwa gole Grekom w swoim debiucie na stadionie w Bydgoszczy. Wówczas cieszyliśmy się, że w trykocie z orłem na piersi będzie biegał – jak się wtedy wydawało – klasowy piłkarz. Potem poszło już z górki: Boenisch, Polanski i Perquis. Wszyscy zostali przyjęci w gościnne progi zespołu, szykującego się do najważniejszego turnieju, być może nawet w historii polskiej piłki nożnej.
Franciszek Smuda, który w jednym z wywiadów zarzucał kadrze Niemiec, że są drużyną „farbowanych lisów” i składają się w większości z naturalizowanych graczy, wkrótce zaczął przeszczepiać ten trend na polski grunt. Ale Franz często lubił zaprzeczać sam sobie i robić kurtyzanę z logiki.
Sam podchodziłem do tego z dystansem. Uważałem, że zawodnicy, którzy są związani z Polską poprzez pochodzenie przodków, pomimo wychowywania się w innych krajach, powinni zostać wypróbowani w kontekście kadry narodowej. Zniknęła dziecięca naiwność, zniknął radykalizm. Pojawił się pragmatyzm. Ale mówimy też o potomkach Polaków, a nie o graczach ściągniętych zza siedmiu mórz. U mnie też pojawiała się trauma związana z utratą Klose i Podolskiego. Już za dzieciaka nie rozumiałem, dlaczego Dariusz Wosz kopie piłkę w koszulce z czarnym orzełkiem, zamiast grać dla ukochanej nadwiślańskiej krainy. Miro i Poldiego uważałem przez jakiś czas za zdrajców. Z biegiem lat zrozumiałem więcej i spojrzałem na pewne sprawy z większej liczby perspektyw.
Doszedłem do wniosku, że kolejnych szans tracić zwyczajnie nie możemy i warto dać szansę potomkom Polaków, chociażby tylko po to, by przyklepać ich grę dla biało-czerwonych.
Muchy w nosie i obniżona motywacja
Jak wypadliśmy na Euro 2012, wszyscy doskonale wiemy. Zagraniczne posiłki niewiele nam pomogły i nie udało nam się wyjść z grupy śmiechu. Oczywiście zrzucanie całej winy za niepowodzenie na tzw. farbowane lisy byłoby niesprawiedliwością. Zawiódł cały zespół, ale Obraniak, Boenisch, Perquis i Polanski byli ściągani do tej kadry, by dać jej coś ekstra. Zaczynali wszystkie trzy spotkania fazy grupowej w pierwszym składzie. Zatem duża część winy, za ten katastrofalny turniej, musi spaść na ich barki.
Nie udało też się, w oparciu o tę naturalizowaną grupę, zacząć odbudowywać kadry po Euro. Czempionat starego kontynentu nie był dla nich oknem wystawowym na piłkarskie salony. Baa, cała czwórka szybko zaczęła piłkarsko gasnąć, a ich forma pikować. Największym kasztanem okazał się Boenisch, który w wieku 27 lat skończył w zasadzie z poważnym graniem. Perquisa natomiast w dużej mierze wyniszczyły kontuzje.
W pewnym sensie osobną opowieść stanowią Obraniak i Polanski. Francuz z polskim paszportem również pograł jeszcze dwa sezony na niezłym poziomie w Ligue 1, po czym zaczął się rozmieniać na drobne. W dodatku coraz częściej zaczął się żalić dziennikarzom, że nie wszystko w czasie jego przygody z Polską było tak, jak należy.
Mieliśmy konflikt z Kubą Błaszczykowskim, gdy ten skrytykował go za czerwoną kartkę w meczu eliminacji MŚ 2014 z Czarnogórą:
Te relacje niezbyt się układały od samego początku, a moment, w którym skrytykował mnie publicznie za czerwoną kartkę z Czarnogórą, był apogeum. Tego już nie potrafiłem mu wybaczyć. Choć… Tak bywa. Kuba wiele osiągnął, ma silny charakter, ale ja też mam silny. No więc gdy takie charaktery się stykają, czasem iskrzy…
Mówił trzy lata temu w wywiadzie dla sport.pl Obraniak. Chociaż ten przykład może również służyć za kamyczek do ogródka Kuby, który często pokazywał swoją trudną naturę, co szczególnie widoczne jest w czasie jego obecnej przygody z Wisłą Kraków.
Były też pretensje roszczone do Waldemara Fornalika:
Fornalik? Szkoda słów i czasu na niego, nie znosiłem tego człowieka i jego zachowania.
Mówił w tym samym wywiadzie. Zresztą na czas objęcia kadry przez Smutnego Waldka, Obraniak zrezygnował z gry w reprezentacji. Były też zarzuty wobec Zbigniewa Bońka, że ten nie traktuje go jak prawdziwego Polaka. Chociaż w ostatnim czasie były gracz m.in. Lille mówił, że do ówczesnego prezesa PZPN pretensji już nie ma. U Nawałki Obraniak zagrał dwa razy. Był już wówczas zwyczajnie za słaby na reprezentowanie biało-czerwonych barw.
O Polanskiego Polacy długo czynili starania. Eugen długo jednak zachowywał się jak panienka na wydaniu, odrzucająca biedniejszego zalotnika, licząc na to, że zgłosi się po nią bogaty arystokrata w postaci niemieckiej kadry. W końcu jednak stracił nadzieję i uległ namowom biedniejszego krewnego. Od początku można było jednak ulec wrażeniu, że to małżeństwo z rozsądku:
Kiedy Polski Związek Piłki Nożnej zapytał mnie o grę w eliminacjach mundialu w 2010 roku, odmówiłem. Chciałem grać w piłkę nożną, ale przede wszystkim chciałem wygrywać mecze. Dorastałem w Niemczech, tutaj trenowałem i grałem w młodzieżowych reprezentacjach Niemiec. Dlatego chciałem grać dla Niemiec.
Opowiadał Onetowi.
W przeciwieństwie do Obraniaka, urodzony w Sosnowcu pomocnik był ważnym żołnierzem w zespole Fornalika. Nie po drodze było mu natomiast z Nawałką. Selekcjoner stracił do niego cierpliwość, gdy ten zlekceważył dwukrotne powołanie na mecze towarzyskie poza terminem FIFA. W jednym z takich przypadków Polanski wolał polecieć z Hoffenheim na towarzyskie tournee po Indiach. Nawałka w końcu nie wytrzymał i dał jasno do zrozumienia, że póki co Eugen nie ma prawa liczyć na grę w kadrze. W odpowiedzi obrażony Polanski zakończył reprezentacyjną karierę.
Nie chcę tego Cash(u)?
Po tym przydługim wywodzie możemy w końcu przejść do meritum tego tekstu. Ale cały ten przegląd historii wojsk zaciężnych potrzebny nam był, by wyrazić moje obawy w kontekście gry Casha w biało-czerwonych barwach.
Cash chce grać w Polsce, bo nie ma szans na rywalizację na prawej stronie obrony w zespole Garetha Southgate’a, gdzie hulają m.in. Kyle Walker, Trent Alexander-Arnold, Reece James, Kieran Trippier a w odwodzie pozostaje jeszcze, chociażby Aaron Wan-Bissaka. Stereotypowy przypadek farbowanego lisa – brak możliwości gry w pierwszej ojczyźnie, powoduje zwrócenie uwagi na alternatywną reprezentację.
Matt Cash nie zna naszego języka. Nie mam o to, broń Boże, pretensji. Nikt go nigdy nie nauczył, a to bardzo trudny język. Ale w kontekście gry w drużynie narodowej to jednak przydatny szczegół. Można sobie prawić farmazony o uniwersalnym języku futbolu, ale jednak komunikacja będzie w tym momencie mocno utrudniona do czasu, kiedy Cash pojmie naszą mowę, chociażby w stopniu podstawowym. Jasne, zapewne z większością graczy dogada się po angielsku, ale moim zdaniem nie zastąpi to soczystego: „kurwa, wypierdol to Matty!”. A jak szybko chłopak pojmie, co znaczy „Laga na Robercika”?
Inna sprawa, że opinia publiczna będzie zapewne wymagać od niego nauczenia się języka, a dziennikarze co zgrupowanie będą prosili, by powiedział coś po polsku. To będzie wzmagało presję. Tak przynajmniej było w przypadku Obraniaka:
Na każdym zgrupowaniu dziennikarze prosili mnie, abym powiedział coś po polsku. A ja umiałem mało. I czułem wstyd. No bo jak to? Gram w reprezentacji i nie mówię po polsku? Bałem się, że będę źle zrozumiany, że ktoś mnie skrytykuje, wyśmieje. W pewnym momencie ludzi bardziej niż moja gra, interesowały postępy w nauce. Za każdym razem chciałem więc udowodnić, że jestem Polakiem. I to był błąd. Urodziłem się jako Francuz. Uczyłem się we francuskiej szkole. Znam francuską kulturę. Chciałem stać się Polakiem, bo jestem dumny z moich korzeni. Ale powinienem zrobić to po mojemu.
Naturalizowanie Casha może też źle wpłynąć na piłkarzy, którzy obecnie obstawiają prawą stronę boiska w ekipie Sousy. Co innego, gdy wypływa Polak, mający być ich rywalem. Co innego, gdy trzeba gracza sprowadzać zza granicy, co ewidentnie pokazuje, że „nasi” nie dają tam rady. Być może na Kędziorę, Beresia czy Jóźwiaka podziała to mobilizująco. A być może wzmoże problemy z integracją Casha z pozostałymi? Oczywiście żaden piłkarz nie jest większy niż drużyna i grać powinni najlepsi. Ale o problemach z integracją (z różnych przyczyn) opowiadali niemal wszyscy naturalizowani gracze.
Jaka jest motywacja do gry w biało-czerwonych barwach Matty’ego? Nie jest nią raczej udział w wielkim turnieju, bo nawet nie wiadomo, czy pojedziemy na przyszłoroczne mistrzostwa świata. Czy jest nią sam fakt gry w reprezentacji jako pewnego rodzaju nobilitacja? No na pewno poprawia to CV piłkarza i jest pewną kartą przetargową w rękach jego agenta. Premier League jest jednak niemal szczytem marzeń, a gra w Aston Villi przedsionkiem świata wielkiej piłki. Czy Cashowi polska kadra jest potrzebna do promocji? Mocno dyskusyjne. Czyli może faktycznie chęć gry w kraju pochodzenia matki? Absolutnie tego nie wykluczam. Boję się jednak, że to chwilowy kaprys i że w przypadku nadejścia gorszych czasów dla polskiej kadry Cash podąży ścieżką Obraniaka i Polanskiego i zacznie szukać wymówek od przyjazdu na kolejne zgrupowanie. Uważam, że chłopakom urodzonym w Polsce łatwiej odnaleźć w sobie motywację, gdy idzie źle. Łączy ich z krajem silniejsza więź. I nie jest to absolutnie wyciąganie moich uprzedzeń i uruchamianie źle pojmowanego nacjonalizmu, kryjącego się w mojej duszy. To lata doświadczeń i obserwacji naturalizowanych piłkarzy, którymi podzieliłem się wcześniej.
Czy Cash będzie wartością dodaną dla naszej kadry? Oczywiście, przecież zrobił ładny rajd w meczu przeciwko Evertonowi, strzelił The Toffees gola, a w EFL Cup popisał się piękną asystą. Już wiadomo, że zjada na śniadanie Beresia, Jóźwiaka i Kędziorę razem wziętych. Tak przynajmniej to widzą fanatycy powołania Casha.
Obrońca Aston Villi faktycznie przeżywa niezły okres. Ma pewny plac w ekipie z Birmingham. Solidnym zespole najlepszej ligi świata (moim zdaniem). Sęk w tym, że to dopiero jego drugi sezon na tak wysokim poziomie. Wcześniej pograł kilka sezonów w Championship (gdzie pokazał, że ma niezłe inklinacje ofensywne). Bereszyński ma podobne doświadczenie na poziomie Serie A. W meczu z Interem pokazał, że też umie fajnie dograć. Kędziora od lat zbiera doświadczenie w europejskich pucharach. Jóźwiak pod tym względem wypada blado, ale w kadrze pokazuje zawsze serducho. Różnica polega na tym, że Cash nie miał okazji pokazać się jako trybik wadliwej machiny o nazwie polska kadra, zagrać tam kilku słabszych meczów i wpaść w niełaskę kibiców. Bereś, Kędi i Józio już to przerobili.
Jestem ciekaw, co byśmy mówili, gdyby taki Bereszyński był Włochem, znalibyśmy go tylko z Serie A i przejawiałby chęć gry w kadrze? Wiele osób byłoby pewnie równie zachwyconych.
Podsumowanie
Social Media przyjęły narrację, że jeśli jesteś przeciwnikiem powołania Casha, to zapewne jesteś nacjonalistycznym troglodytą i nie chcesz u siebie gościa z Premier League, bo nie ma on w sercu husarii jak Janek Bednarek. Totalny absurd. O moich odczuciach i wątpliwościach właśnie się dowiedzieliście.
Sęk w tym, że ja nie jestem przeciwnikiem tego powołania. Jeśli Sousa uzna, że Cash nam pomoże, to z przyjemnością zobaczę jak Matt sobie radzi w naszej koszulce i mam nadzieję, że chociaż w części będzie on tym, kim dla siatkarzy Wilfredo Leon, a dla koszykarzy AJ Slaughter. Z tym że on faktycznie ma polską krew….
Moje kibicowskie życie po prostu każe mi mieć wątpliwości i zadawać pytania. Po takich ananasach jak „farbowane lisy” mogę mieć swoje obawy. Czy cisnąłem z Thiago Cionkiem, bo był Brazyijczykiem? Nie, on był… Ech, trenerze Cecherz, dlaczego cisnąłem?
I mam nadzieję, że Cash taki nie będzie, o ile w ogóle zagra dla Polski. Ale nie uznawajmy za złoto wszystkiego, co importujemy z zachodu. Wypróbujmy i dopiero wtedy oceńmy.
Rafał Gałązka
Skomentuj