LesDogues – na podwórku u Mastifów. O francuskiej piłce i nie tylko #3

Salut mes amis. Przyszła pora na trzecią część francuskiego cyklu, który akurat w dzisiejszym wydaniu będzie dotyczył również tematów z Francją niezwiązanych. W ostatnich kilku tygodniach udało mi się zorganizować sobie parę wyjazdów, wobec czego szykuje się spory wywód o doświadczeniach turystycznych. Staram się, jak mogę, by wycisnąć z końcówki roku, a zarazem mojego pobytu za granicą jak najwięcej. A im więcej przeżyć, tym więcej tematów na mastifowe felietony.

Frytki, rowerzyści, czekolada – wypady do Brugii i Brukseli

Położenie Lille sprzyja wygodnym wyjazdom nie tylko w różne zakątki Francji, ale także i do państw niderlandzkich oraz Niemiec. Podróż autobusem do belgijskich Brugii, Brukseli czy Gandawy zajmuje praktycznie godzinę, co pozwala na plastyczne zorganizowanie sobie całego dnia na miejscu, uwzględniając powrót do domu jeszcze na wieczór. Właśnie na takie wycieczki wybrałem się do pierwszych dwóch z wymienionych miast.

Dość popularne jest stawianie Brugii w roli najpiękniejszego miasta w Belgii. To miejsce bardziej kameralne od Brukseli, a jednocześnie mające sporo do zaoferowania. Malownicze, stare centrum jest praktycznie odgrodzone od reszty miasta rzekami, przypominając w pewnym sensie wyspę. Tam zresztą panuje największy ruch, zabytkowa architektura wpada w oko, a wystawy dziesiątek sklepów kuszą przechodniów swoim asortymentem.

Po przyjeździe udałem się jednak najpierw w zupełnie inną stronę, mianowicie do południowo-zachodniej części miasta. To tam znajduje się stadion mistrza Belgii, Clubu Brugge. Jan Breydel Stadium nie robi wyjątkowo piorunującego wrażenia z zewnątrz, ale jestem pewien, że atmosferą sporo oddaje w środku, zwłaszcza przy spotkaniach Brugii w Lidze Mistrzów, w której to zespół dalej walczy o play-offy, bądź miejsce premiowane Ligą Europy. Pogoda nie dopisywała i deszcz złapał mnie w takim momencie, że musiałem schować się pod dachem areny, by poczekać chwilę na poprawę sytuacji. Zanim skierowałem się do wspomnianego wcześniej centrum, zaliczyłem jeszcze wizytę w klubowym sklepie – o tym więcej wspomnę w jednym z dalszych segmentów.

Spacerowanie starym miastem to naprawdę miła forma spędzania czasu. Bardzo sprawnie wychodzi wędrowanie od zabytku do zabytku, gdyż wszystkie są rozłożone praktycznie według prostej logistycznie trasy. Urokliwie zabytkowe zabudowania sakralne znajdują się po drodze do przestronnego miejskiego placu. Można również strzelić sobie dosyć charakterystyczne zdjęcie na brzegu jednej z rzek, po których notabene pływają specjalne łodzie dla turystów. Dla zainteresowanych znajdą się, chociażby muzum frytek czy piwa, ale ja ze względu na poświęcenie sporej ilości czasu na obejrzenie stadionu, skupiłem się raczej na “wolnym” zwiedzaniu, wpadając do jednego ze sklepów z lokalną czekoladą i kilku innych miejsc. W końcu frytki, piwo i właśnie czekolada to chyba najbardziej charakterystyczne produkty dla Belgii. Co do samych słodyczy to dosłownie na każdym rogu można natknąć na lokal sygnujący się mianem sprzedającego najlepszą czekoladę w całym mieście. Kwestia tak typowa jak papieskie kremówki w Wadowicach.

Bruksela to już nieco inna bajka. Niby też frytki, słodkości i nagromadzenie rowerzystów, ale po samym mieście czuć, że jest stolicą kraju, a także miejscem ważnym dla Unii Europejskiej i polityki kontynentalnej. Kameralność połączoną ze spokojem, jaką można posmakować w Brugii, tutaj są tylko porannym złudzeniem, które ulatnia się w miarę rozbudzania miejskiego życia. Jest tu też rzecz jasna znacznie brudniej, ale to już standardowy mankament dużych metropolii. Na plus na pewno mogę jednak zaliczyć obecność parków i obszarów zielonych, nawet w okolicy najbardziej ruchliwych części miasta. Zapewne dają one, choć chwilę wytchnienia wśród stresującego, codziennego życia w zgiełku, a doskonale wiadomo, jak istotne w obecnych czasach jest dbanie o własną psychikę.

Oczywiście stolica Belgii również ma sporo innych walorów, którymi zachęci do siebie turystów. Ogromne wrażenie robi budynek Sądu Najwyższego z charakterystyczną dla siebie, majestatyczną kopułą, czy Królewski Pałac, przypominający nieco Wersal. Obowiązkowym punktem na trasie zwiedzania jest rzecz jasna Parlament Europejski. Można odbyć w nim darmową, bogatą w wiele źródeł informacji wycieczkę. Dużą jej zaletą jest to, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie, bowiem poruszane są zarówno tematy polityczne, gospodarcze jak i po prostu społeczne, a punkt widzenia na Unię Europejską wyrażają tam nie tylko politycy, ale i przeciętni obywatele poszczególnych państw.

Sama w sobie stara część centrum jest w pewien sposób podobna do tej w Brugii. Nagromadzenie wszelkiego rodzaju sklepów, dużo bardziej zabytkowa względem reszty miasta architektura, spore zatłoczenie, ale zarazem odczuwalny pewien klimacik. W północnej części miasta znajduje się charakterystyczne dla niego Atomium. To wielka, stalowa konstrukcja w formie atomu o wysokości niemal stu metrów. Pełni ona funkcję zarówno punktu widokowego jak i muzeum. Rzekomo jest to pewnego rodzaju odpowiedź Brukseli na paryską wieżę Eiffla – Belgowie też chcieli, aby ich stolica była znana z konkretnej budowli. Na pewno jednak same Atomium nie jest aż tak popularne i symboliczne jak atrakcja z Paryża, a na mnie nie wywarło aż tak szczególnego wrażenia. Na swój sposób budynek imponuje, lecz brakuje mu klimatu i nie ma w sobie tego “czegoś”. Ot kupa stali, która w nocy dzięki oświetleniu wychodzi ładnie na fotkach.

Z wycieczek do Belgii wywiozłem brzuch pełny lokalnych frytek, pełną torbę czekolady, masę ładnych zdjęć i piłkarską pamiątkę (o tej w klasycznym piłkarskim segmencie na koniec). W okresie przedświątecznym belgijskie miasta tworzą jeszcze bardziej urokliwą otoczkę, umilającą spędzanie w nich czasu. Do odwiedzenia została jeszcze Gandawa i być może Antwerpia – nad nimi pomyślę w następnych tygodniach.

Na plażach Normandii i Bretanii

Kilka dni po odwiedzeniu Brukseli, wybrałem się po raz pierwszy na wyjazd organizowany przez jedno ze stowarzyszeń, zajmujących się studentami z Erasmusa. Mają oni bardzo bogatą ofertę weekendowych wycieczek – każdy znajdzie coś dla siebie, bo zahaczają one zarówno o Francję jak i kraje Beneluksu. Wszystko w stosunkowo przystępnych cenach, co tym bardziej przekona osoby niespecjalnie lubujące się w organizowaniu sobie pobytu na własną rękę.

Celem wycieczki było kilka lokacji, umiejscowionych w Normandii i Bretanii. Pierwszy przystanek, a zarazem gwóźdź programu: Mont Saint-Michel. Nie wiem, czy istnieje drugie takie miejsce na świecie. Miasteczko pośrodku niczego, na samym wybrzeżu, wyrastające niczym bajkowy, disneyowski zamek. Z daleka robi to ogromne wrażenie. Powiedziałbym nawet, że lepsze niż po wejściu do środka, bo atrakcja jest bardzo zatłoczona (po Paryżu, drugie najczęściej odwiedzane miejsce przez turystów), a uliczki wyjątkowo wąskie. Polecam jednak zobaczyć ją na własne oczy – zdjęcia nie oddają klimatu i odczuć, jakie towarzyszą w trakcie wycieczki.

Drugim punktem w Normandii było niejakie Etretat. To mała mieścina, zamieszkiwana przez niespełna dwa tysiące mieszkańców, aczkolwiek słynie ze spektakularnej kamienistej plaży, dla której bardzo charakterystyczne są monumentalne klify. Miejsce idealne do sesji zdjęciowej, ale też i najzwyklejszego wyciszenia; wewnętrznej kontemplacji. Jest to jednak również bardzo niebezpieczny punkt. Owe klify są bardzo wysokie i praktycznie niezabezpieczone. Trzeba patrzeć, gdzie stawia się nogę, bowiem śmiertelne wypadki miały tam już niejednokrotnie miejsce.

Bretanię przede wszystkim zapamiętam z lokalnych naleśników, zwanych “crêpes”. Prawdę powiedziawszy, mocno przypominają one nasze, polskie odpowiedniki, ale są jeszcze cieńsze i większe; podawane na słodko bądź na słono. Trzeba też mieć na uwadze, że na zachodzie Europy mówiąc “panacakes”, większość osób wyobrazi sobie placki z dodatkiem syropu klonowego, czekolady czy innych tego typu słodkości. W malowniczym Saint Malo, które odwiedziłem, można pozwolić sobie zarówno na degustację naleśników w klimatycznym lokalu jak i spacer urokliwą plażą.

Stosunek francuskiego społeczeństwa do tematu pandemii

Na temat kwestii związanych z pandemią nie odnosiłem się w żadnej z dotychczasowych części, czym sam jestem w pewien sposób zaskoczony, gdyż jakby nie patrzeć jest to bardzo gorący temat i jak najbardziej aktualny. Bez względu na to, jaki ma się stosunek do koronawirusa, czy wierzy się w skuteczność szczepienia, czy nie, to i tak wszystko odbija się na życiu codziennym każdego z nas. We Francji, by zjeść bądź wypić coś w lokalu, trzeba okazać aktualny paszport covidowy. W przeciwnym wypadku nie zostanie się obsłużonym – nie ma wyjątków, tego się tu nie bagatelizuje. Podobnie z wejściem do sklepów, galerii, muzeów i tym podobnych miejsc. Na brak maseczki od razu spotyka się z określoną reakcją, co jest zjawiskiem innym niż w Polsce, gdzie praktycznie co druga osoba ust i nosa nie zakrywa tam, gdzie jest to obligatoryjne.

Co do samych liczb – ilość dziennych przypadków sięgała 30 tysięcy w sierpniu, kiedy to dopinałem kwestie wyjazdu. Obawiałem się, że po przyjeździe sytuacja się pogorszy, co zaowocuje zamknięciem uczelni, ale całe szczęście liczby zaczęły spadać. Od końcówki października i początków listopada problem, podobnie jak w Polsce, wrócił jak bumerang. Na dzień dzisiejszy (20 listopada), codzienne statystyki osiągają 20 tysięcy nowych zachorowań. Pojawiają się plotki o powrocie do zdalnego trybu nauczania wraz z kolejnymi ograniczeniami w życiu publicznym. Semestr zimowy najpewniej zostanie dokończony według planu, ale co będzie z letnim, to już zależy zapewne od następnych tygodni. Swój powrót planuję między grudniem a styczniem, więc na mnie się ta sytuacja raczej nie odbije, co innego na studentach, którzy zostają tu na kolejne półrocze, bądź zaczną swój pobyt właśnie od nowego roku.

Oczywiście tu również są ludzie przeciwni polityce związanej z koronawirusem. Na demonstracje natykałem się zarówno w Lille jak i Bordeaux. Niektórym nie podobają się ograniczenia narzucane przez rząd wobec braku szczepienia. Nie będę w tym cyklu rozwodził się nad słusznością którejkolwiek ze stron, bo nie w tym celu tworzę te felietony. W tym segmencie bardziej chciałem zobrazować, jak sytuacja wygląda w innym europejskim państwie, gdzie, mimo iż restrykcje są bardziej rygorystyczne niż w Polsce, tak znacznie większa część społeczeństwa się do nich dostosowuje.

Kolekcjonując piłkarskie pamiątki – o klubowych sklepach, jakie dotychczasowo zwiedziłem

Jako że w listopadzie nie wybrałem się i raczej nie mam w planach wybrać się na żaden stadion, tak segment piłkarski poświęcę sklepom klubowym i ich asortymentom. LOSC w Lille ma dwa swoje punkty. Jeden leży w centrum, nieopodal dworca i to tam zazwyczaj buszowałem, szukając sobie jakichś fantów. Drugi ulokowany pod stadionem, najczęściej przyciąga klientów tuż przed meczami. Oferta muszę przyznać, jest całkiem bogata. Każdy rodzaj meczówki, koszulki treningowe, polo, bluzy, kurtki, flagi, szaliki, czapki, plakaty, kubki i tak dalej, i tak dalej. Z racji tego, że Mastify grają i grały w pucharach europejskich, dalej można wykopać okolicznościowe produkty na mecze z Valencią czy Ajaxem z Ligi Europy oraz wcale nie tak stare ze starć domowych w ramach Ligi Mistrzów. Bardzo podoba mi się również aspekt przygotowywania szalików na określone mecze ligowe (takie jak z Marsylią). W sklepach są także punkty z możliwością zrobienia własnej, spersonalizowanej koszulki. To jednak dość droga przyjemność.

À propos cen to może przybliżę je nieco bardziej. Oryginalna meczówka z ligowymi naszywkami i wybranym nazwiskiem z tyłu to koszt 105 euro i podobnie, bądź kilka euro taniej wyjdzie też wersja z określonym zawodnikiem na plecach. Chociaż jak mawia studenckie powiedzenie: “za hajs z Erasmusa baluj”, to niespecjalnie uśmiechało mi się wydawanie takiej kwoty na jedną koszulkę. Dlatego też zazwyczaj szukam opcji przecenionych, chociażby z ubiegłych rozgrywek. Takim sposobem udało mi się wyłowić trykot z sezonu mistrzowskiego z nazwiskiem Xeki za 50 euro. Preferowałbym Jonathana Davida, ale takich egzemplarzy już akurat wśród ostatków nie było.

Podobną taktykę przyjąłem w trakcie wizyty pod stadionem w Brugii, gdzie również udało mi się złapać koszulkę z minionych rozgrywek, przecenioną o połowę. Tym razem wersja bez nazwiska i trzeci komplet, ale jakościowo zdecydowanie fantastyczna. Pierwszy raz mam styczność z produktem firmy Macron i muszę przyznać, że odwaliła kawał dobrej roboty, produkując stroje dla mistrza Belgii. Kilka piłkarskich miast do odwiedzenia jeszcze zostało i sam zastanawiam się, czy zdobycze w postaci piłkarskich fantów uda się jeszcze o coś wzbogacić.

Podsumowując – niestety ogólnie cenowo jest drogo i nad tym nie ma co dywagować. Asortyment jest znacznie szerszy niż w przypadku wielu sklepów polskich klubów, ale to nie powinno dziwić. Z pewnością można załatwić sobie fajną piłkarską pamiątkę, bez względu na to czy będzie to ubranie, czy też jakiś gadżet. Oczywiście nie każdego takie rzeczy interesują, ale dla mnie tego typu wizyty w sklepach stały się frajdą. W końcu nie ma się okazji na co dzień, by odwiedzić tyle miast, przy okazji mogąc też poczuć klimat lokalnie grających w nich zespołów.

Jestem świadom, że ta część traktowała w najmniejszym stopniu ze wszystkich o piłce, ale to nie znaczy, że skończyła mi się sportowa inspiracja do tworzenia tego cyklu. Po prostu wyjazdy, jakie odbyłem w ostatnim czasie, niespecjalnie skupiały się na tematach wokół piłki. W najbliższych tygodniach postaram się jednak zrealizować swoje ostatnie, a zarazem największe plany, dotyczące pismakowych wypocin z Erasmusa. Czy mi się uda? Mam taką nadzieję, ale powiedzieć, a zrobić to nie to samo. Efekty niebawem, bo jeśli całość pójdzie zgodnie z planem, to wszystkie doświadczenia przeleję na papier/ekran.

MasieżŻedzeżak (Maciej Jędrzejak)

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Start a Blog at WordPress.com. Autor motywu: Anders Noren.

Up ↑

%d blogerów lubi to: