Po tym, jak rok temu, w zaciszu swojego domu, na obrzeżach Buenos Aires, zmarł Diego Armando Maradona, na placach i ulicach argentyńskich miast zgromadziły się nieprzebrane tłumy. Wszyscy przybyli na stołeczne Plaza de Mayo, obserwując asfaltową drogę autostrady, choć na chwilę chcieli dostrzec karawan wiozący drewnianą trumnę okrytą argentyńską flagą. Zgromadzeni – młodzi, w sile wieku i starcy, biedni i zamożniejsi, cały naród – żegnali swojego idola w jego ostatniej, doczesnej podróży. Gdzieś na wysokościach powiewał wiele mówiący o całym zajściu transparent z napisem: „Diego, nie ważne co zrobiłeś ze swoim życiem, ważne co zrobiłeś z naszym.”
Po II Wojnie Światowej Argentyna pogrążyła się w społeczno – ekonomicznej stagnacji, przeplatanej gospodarczymi kryzysami. Kraj pogrążony w marazmie, rozkraczony między szansą ogromnych sukcesów, a upadkiem, który powoli stawał się rzeczywistością potrzebował impulsu, bohatera. Nadszedł w osobie krępego, czarnowłosego chłopca – „El Pibe De Oro” – Diego Maradona. Ucieleśnienie szaleńczych losów, symbol wiecznego rozdarcia między wykluczającymi się skrajnościami. Człowiek, z którym utożsami się przeciętny Argentyńczyk. Paweł Wilkowicz pisał na łamach „Rzeczpospolitej” w swoim znakomitym tekście pt. „Diego Maradona, historia choroby”:
„Maradonizm jest argentyński jak peronizm, jak junty. Jak przemoc i brudny język w życiu publicznym, jak marzycielstwo, tango, asado i bajki o wybranym przez Boga, pięknym europejskim kraju, który się przez przypadek zaplątał w Ameryce Łacińskiej.”
Pozwólcie mi żyć
Diego Armando Maradona – niemal na każdym etapie swojego życia – rósł jako ikona popkultury. Był swoistym fenomenem. Najpierw lokalnym, kiedy jako dzieciak w przerwach domowych meczów drużyny Boca Juniors ustawiał się na środku boiska i bawił się piłką – żonglował nią, podrzucał, dryblował swój cień. Później na południu Włoch, gdy stawał się najbardziej autentycznym idolem neapolitańskiej biedoty, ludu spragnionego sukcesu. Rósł także wtedy, kiedy zakładał błękitny trykot argentyńskiej reprezentacji, kiedy wybiegał na środek boiska pośród szaleńczej ekstazy tłumu zawodzącego – raz gniewne, raz radosne – „Marado”, „Marado”. Pośród tłumu pragnącego wielkiego widowiska.
„Pozwólcie mi żyć moim życiem. Bo ja nigdy nie chciałem być dla nikogo przykładem”- przyznał pewnego razu kiedy wyniszczony przez kokainę, zmęczony nieustającym zainteresowaniem mediów, zdobywał się na chwilę szczerości. Wiele mówiąca jest anegdota o tym jak to jesienią 1993 roku, młodziutki Mauricio Pochettino zamieszkał z Maradoną w jednym pokoju, na jednym z przedmeczowych zgrupowań Newell’s Old Boys. W rozmowie dla telewizji ESPN, obecny trener PSG opowiadał o tym: Kiedyś miałem jego plakaty nad łóżkiem, a nagle byłem z nim w jednym zespole. Spaliśmy razem w pokoju. Rano się budzę – nie ma go w łóżku. Zeszliśmy na lunch, odpalamy wiadomości w TV – Diego strzela do dziennikarzy 400 kilometrów od hotelu.” Tamtego dnia, Maradona ranił kilka osób, co skutkowało późniejszym wyrokiem w zawieszeniu.
Gdy inni tonowali nastroje, on uwielbiał podburzać, skandalizować. Po tym jak z powodu dopingu zdyskwalifikowano go z mundialu w Stanach Zjednoczonych (1994) stracił wszelkie hamulce. Stwierdził, że padł ofiarą spisku. Oskarżał i odgrażał się, że Argentyna razem z nim w składzie awansowałaby do finału, w którym pokonałaby Brazylię. Krok po kroku tracił kontakt z rzeczywistością. Zaprzyjaźnił się z Fidelem Castro, udał się do jego kubańskich posiadłości, gdzie rzekomo miał odstawić narkotyki, do których co rusz wracał. W 2009 roku, kiedy prowadząc naszpikowaną gwiazdami argentyńską reprezentację rzutem na taśmę zakwalifikował się na Mistrzostwa Świata w RPA jeszcze raz zaszokował świat. Na publicznej konferencji prasowej zaapelował do wszystkich krytyków: „możecie mi obciągnąć”, co już wcześniej sugerował w drużynowym autobusie, gdy odjeżdżając z parkingu wstał i złapał się za genitalia.
Na tym polega magnetyzm jego osobowości: Diego nigdy się nie zmieniał. Chłopak kopiący piłkę na brudnej Villa Florita był tym samym człowiekiem, który w 1986 roku, w Meksyku, na oczach ponad setki tysięcy ludzi podnosił ku niebu Puchar Świata. Tym samym, który mając miliony na koncie żył jak największy utracjusz, taki, który schodząc ze sceny zawsze pozostaje z długami. Jego życie stawało się katastrofą kiedy wracał do nałogów, wpadał w sidła fałszywych przyjaciół, kiedy gubił się na drodze do normalnego życia.

Nigdy nie udawał, a ludzie, szczególnie ci ze społecznego marginesu, pokochali go za jego autentyczność. W swoich buńczucznych wypowiedziach nieraz podkreślał swoje pochodzenie, swój rodowód z najuboższych warstw społecznych. Jednocześnie tworzył się wokół jego osoby swoisty mit, którego stał się zakładnikiem jeszcze za swojego piłkarskiego życia. Z roku na rok, coraz starszy, coraz bardziej wulgarny i bezkompromisowy Diego, wzmacniał swój wizerunek buntownika, króla życia, człowieka nie znającego granic ani żadnej przesady.
***
„«Diego» i «Maradona» nie są tą samą osobą, należą do dwóch różnych porządków postrzegania i przeżywania rzeczywistości, każdy z nich walczył, aby silniej zamanifestować swoją obecność. «Diego» i «Maradona» – są tak blisko siebie, ale zachowują się tak, jakby się kompletnie nie znali.”
Antonio Cuomo
Zmartwychwstanie w dolinie łez
Streszczeniem jego życia już na zawsze pozostanie ćwierćfinał Mundialu z 1986 roku, mecz Argentyny z Anglią. A raczej to, co wydarzyło się tuż po przerwie. Piłka niespodziewanie spada w polu karnym Anglików, a biegnący Maradona trąca futbolówkę ręką. Gol. Największe oszustwo w historii pięknej gry. Diego biegnie ku narożnikowi, celebrując swoją zdobycz. Parę chwil później, ten sam zawodnik dokonuje oczyszczenia wszystkich swoich win. Argentyńczyk przejmuje piłkę na swojej połowie i zaczyna swój taniec. W charakterystycznej dla siebie pozie – wyprostowany, z futbolówkę przyklejoną do prostego podbicia stopy – mknie jak huragan, siejąc spustoszenie w obronie rywali. Kolejny gol.
Jest taki moment w życiu „El Pibe”, który wieńczy całą jego wędrówkę po ziemskim padole. Na początku września 2019 roku, Maradona zostaje zaprezentowany jako nowy szkoleniowiec argentyńskiego Gimnasia De La Plata. Powoli, z trudem wychodzi na murawę stadionu, który jest już po brzegi wypełniony szalejącą publicznością. Otyły i zmęczony przez prawie sześćdziesięcioletnie hałaśliwe życie, podczas którego doznawał wszelkiej chwały i klęsk z tytułu swoich osiągnięć, powoli zmierza na środek boiska. Kiedy dociera, fani wpadają w ekstazę. Wystrzeliwują race, a z ich gardeł płynie gromkie „Diego”, „Diego”, które powtarzane, zamienia się w jakieś zawołanie zwycięstwa. W owym momencie, Maradona tuli do serca trzymaną w lewej dłoni piłkę, a prawą rękę unosi i błogosławi zgromadzonych. Po jego nadętych policzkach spływają łzy. Kiedy śpiew kibiców dochodzi jego uszu, usiłuje skakać w rytm. Jakby jeszcze raz, ostatni raz chciał się oderwać od ziemi i poszybować ku górze…
Powstawanie z kolan po każdej porażce było obsesją życia Diego Maradony. Emir Kusturica, reżyser, który zrealizował film dokumentalny o „El Pibe” przyznaje, że najbardziej fascynującą częścią jego osobowości jest nieustanne dążenie do odkupienia. Trochę jak w meczu z Anglikami – najpierw oszukuje i oburza cały świat, żeby po chwili zmazać swoją winę najpiękniejszym golem wszechczasów. Staczał się w dolinę łez i boleści, a jego życie zamieniało się w koszmar. Upadał jak największy grzesznik, ale zaraz potem podnosił się, wracał do żywych, dzięki błogosławionej sile i potędze ducha. Rok temu nie udało mu się po raz pierwszy.
Ostatni krok w chmurach
W latach 90. XX wieku, Jimmy Burns, dziennikarz i reporter, korzystając z mnogości wydarzeń, które działy się wokół Maradony, powziął decyzję o napisaniu pierwszej, kompletnej biografii argentyńskiej gwiazdy. Zjeździł pół świata za osobami i miejscami, gdzie żył Diego, czego efektem stała się książka pt. „Ręka Boga. Życie Diego Maradony”.
Szczególnie symboliczny, warty przypomnienia, jest fragment opowiadający o ostatnim, pożegnalnym meczu Diego. W 2001 roku, na La Bombonerze, w samym sercu słonecznej Argentyny, zgromadziły się tłumy kibiców, chcących godnie zwieńczyć piłkarską karierę swego idola. Burns opisywał:
„Kiedy jednak mecz się rozpoczyna, zaczynamy sobie uświadamiać, iż wszyscy śnimy. Gracze po obydwu stronach dość mają zdolności i siły, aby rozegrać pamiętne spotkanie, tyle że to nie jest ich mecz i dobrze wiedzą, iż bez udziału Diego równie dobrze mogliby zejść z boiska. Od samego początku zwalniają więc i starają się, aby piłka możliwie jak najczęściej znajdowała się w pobliżu głównego bohatera. (…) Gdy podczas pożegnalnego meczu wydaje się, że Diego jest na skraju zapaści, dotyka go ręka Boga. Na oczach wszystkich przeistacza się: zrywa z siebie koszulkę reprezentacyjną, a spod niej ukazuje się koszulka Boca Juniors. W tym jednym ruchu jakby zostało odtworzone całe jego życie; w oczach pokazują się łzy, dwa palce wznosi ku dostojnikom, politykom i działaczom piłkarskim, którzy wykupili wygodne miejsca dla VIP-ów, a potem macha ku trybunom, skąd bezrobotni, krętacze i rzezimieszki, ofiary i wyrzutki klęski, która dotknęła Argentynę, spoglądają w lustro.
W tejże samej chwili najwierniejsi kibice Maradony, nieokiełznani, bezwzględni, półnadzy, stojący w ścisku na trybunie zwanej La Dolce, „Dwunastka” (ich doping bowiem czyni z nich dwunastego zawodnika), którzy już wcześniej rozpoczęli rytualny taniec, od którego drży La Bombonera, wypuszczają w powietrze race, jakby zaczynali artyleryjski ostrzał, i po całym stadionie roznosi się huk i zapach prochu. Z wystrzałami mieszają się okrzyki i zawołania tak potężne, iż rozlewają się po całym świecie, a komentatorzy telewizyjni co najwyżej mogą z siebie wykrztusić coś w rodzaju: „To nieprawdopodobne!” Diego, w smugach dymu niesiony na ramionach entuzjastów wznosi oczy ku niebu, rozkłada szeroko ręce i płacze jak nigdy dotąd: opłakuje klęski i zwycięstwa, czas miniony i upływający, to zwodnicze w swej chwilowości poczucie nieśmiertelności”.
Po śmierci Maradony, Argentyna pogrążyła się w rozpaczy. Prezydent Alberto Fernandez ogłosił trzydniową żałobę, a ludzie wyszli na ulice, śpiewali piosenki w hołdzie zmarłemu, modlili się o pokój jego duszy. Całkiem podobnie jak wtedy, gdy w 2004 roku Maradona w stanie skrajnego wyczerpania trafił do szpitala w Buenos Aires. Organizm Diega – zdewastowany kokainą, nadwagą i destrukcyjnym stylem życia – niemalże odmówił posłuszeństwa. Argentyński naród, obawiając się śmierci idola tłumnie zgromadził się pod samymi drzwiami szpitala. Tysiące ludzi z różańcami i łzami w oczach, a ponad ich głowami morze, odręcznie napisanych transparentów: „Diego, wróć i pozwól nam marzyć” czy „Diego – na zawsze”. Pośród nich, najbardziej wymowny: „Cisza, Bóg śpi.”
Emanacja futbolu marzycielskiego
Strzelecki dorobek Diego Armando Maradony nie umywa się do osiągnięć dzisiejszych piłkarskich herosów, którzy już dawno przebili skalę indywidualnych osiągnięć „El Diez”. Ronaldo, Messi czy Lewandowski ustanowili własne rekordy, które otwarcie sugerują ich piłkarską wyższość nad gwiazdami poprzednich epok. Mimo tych okoliczności spoczywająca na futbolowym Olimpie gwiazda Maradony nie gaśnie. Jego mit nie traci na wartości. Jego wyznawcy nie tracą wiary.
Liczy się legenda. I symbolika, która niepostrzeżenie rządzi naszymi sentymentami. Maradona był emanacją futbolu z innego, starego świata. Futbolu nie znającego absurdalnych kwot. Futbolu radosnego, marzycielskiego, plebejskiego. W pewien sposób tożsamego dla cech osobowości „El Pibe” – niepoukładanego, zawadiackiego, pełnego niedoskonałości, ale i naturalnego piękna.
Cisną się na usta słowa Zdenka Zemana, legendarnego, czeskiego trenera: „Futbol jest tak popularny nie przez zaangażowanie prężnych sponsorów, ale dlatego, że w każdym zakątku świata znajdziesz dziecko zafascynowane tą piękną grą.”
Gra i życie Diego Armando Maradony były najlepszą ilustracją powyższego stwierdzenia.
Olgierd Bondara
Skomentuj