Przerwa świąteczno-noworoczna to zazwyczaj czas piłkarskiej posuchy. Jedynie fani Premier League mogą się czuć w tym okresie ukontentowani, bo liga angielska naciska wówczas pedał gazu i wchodzi na najwyższe obroty, oddzielając mężczyzn od chłopców. W tym roku jednak i Jej Wysokość nie dostarczyła aż tylu wrażeń co zwykle, zmagając się z atakującym ją Covid-19, przez co wiele spotkań zostało odwołanych. W Polsce emocji przy bożonarodzeniowym stole dostarczył nam za to pewien siwy Portugalczyk i jego saga… Zapraszam do lektury pierwszej w tym roku Loży Rebelianckich Szyderców.
Paolo Sousa opuścił reprezentację Polski na ostatnim i najtrudniejszym odcinku swojej selekcjonerskiej drogi, tym samym rozwiewając wszelkie wątpliwości co do tego, czy jest świetnym fachowcem, potrzebującym jeszcze chwili czasu, by dopieścić swój autorski projekt, czy jest zwykłym bajerantem, który przez niemal rok nawijał nam na uszy makaron, sącząc w nie dodatkowo słodkie i puste frazesy.
Dostał ofertę życia, więc dlaczego nie miał odchodzić? Przecież to praca jak każda inna. Idziesz tam, gdzie dają lepszy hajs! Biznes is biznes! – tak powiedzą ci, którzy byłego już selekcjonera będą chcieli bronić do końca. Nie, nie uważam osobiście, że jest to praca jak każda inna. Jesteś sternikiem, który zapracował na zaufanie pewnej grupy ludzi, płynącej wspólnie z tobą na tej targanej sztormami galerze. Dowódcą, który powinien ruszać pierwszy na pole bitwy. Jak to o tobie, jako o trenerze świadczy, jeśli porzucasz swoich ludzi w najważniejszym, najbardziej newralgicznym momencie? Jaką kolejni pracodawcy mają pewność, że nie czmychniesz z pokładu przed najważniejszym meczem sezonu i nie zostawisz swoich podopiecznych na pastwę losu?
Oczywiście, mam w sobie duże pokłady piłkarskiego, naiwnego romantyzmu, ale nie jestem na tyle głupi, by nie wiedzieć, że pieniądz rządzi światem. Wiedziałem, że Sousa to tylko najemnik, który może zmienić barwy, gdy na horyzoncie pojawi się ktoś, kto pomacha mu przed twarzą pękatym mieszkiem, wypełnionym złotem. Normalna rzecz. Ale nawet najemnicy (przynajmniej ci najlepsi) mają pewien kodeks honorowy. Trener powinien pragnąć, doprowadzić pewne sprawy do końca, zakończyć pewien etap i dopiero wtedy rozglądać się za nowymi wyzwaniami. Dobremu fachowcowi tak nakazywałaby ambicja. Ale jeśli zdajesz sobie sprawę ze swoich ograniczeń i wiesz, że los daje ci szansę, której możesz już więcej nie otrzymać, czmychasz czym prędzej, paląc za sobą mosty. W moim odczuciu to ewidentnie pokazuje, że jesteś kiepskim trenerem.
Dlaczego miał zostawać w kraju, w którym te wszystkie dziennikarskie oszołomy, rzucały się na niego jak wygłodniałe lwy na antylopy? – zapieje znów chór ostatnich zwolenników Sousy. Nie neguję tego, że polscy dziennikarze mieli momentami na punkcie Portugalczyka niezdrowego pierdolca, który objawiał się ciągłą krytyką jego poczynań. Żaden inny selekcjoner nie miał zarazem tak wielkiej rzeszy zwolenników wśród kibiców, którzy wierzyli w niego wiarą płomienną i w gruncie rzeczy niczym nieuzasadnioną. W tej grupie znajdował się również niżej podpisany.
Niestety ostatnie wydarzenia pokazują, że racja była jednak po stronie pismaków. Sousa miał Polskę w dupie i zwyczajnie nie zamierzał się angażować jakoś szczególnie w nadwiślańskie futbolowe piekiełko, a wybór Cezarego Kuleszy na prezesa PZPN zapewne zapalił mu w głowie dodatkową czerwoną lampkę, która kazała mu się stąd jak najszybciej salwować ucieczką.
Trudno. Sousy już nie ma i może to i dla nas lepiej? Może przyjdzie ktoś, komu będzie bardziej zależało na powodzeniu misji Katar 2022? W trenerskim bufecie serwują niestety głównie odgrzewane kotlety. Na prowadzenie w tym wyścigu wysuwa się Adam Nawałka i jest to pewnego rodzaju porażka polskiego systemu szkolenia, że przez lata nie potrafimy wykreować nazwisk, godnych przejąć schedę w kadrze, tylko zwracamy się ku człowiekowi, który jako jedyny nie skompromitował nas (połowicznie, bo przecież Mundial 2018 był katastrofą) na wielkiej imprezie w XXI wieku. Tyle wystarcza. Nawałka po zakończeniu przygody z zespołem narodowym zaliczył przecież tylko nieudany epizod w Lechu Poznań. Żaden z niego zbawca i niestety mam wrażenie, że jego powrót to byłby jeden wielki niewypał.
Moim faworytem pozostaje Czesław Michniewicz. W marcu potrzebujemy specjalisty, który potrafi przepychać kolanem pojedyncze mecze, a były trener kadry u-21 niejednokrotnie już pokazał, że taktyk z niego niezły i dobrze potrafi się przygotować do poszczególnych sprawdzianów i rozpracowywać silnych rywali. Gorzej to wygląda, gdy trzeba planować długofalowo. Na bok odstawiam także aspekt moralny takiego wyboru. Niektórzy powiedzieliby zapewne takiej decyzji 711xNIE. U mnie przeważa pogląd makiawelistyczny – cel uświęca środki.
Na darmowym portalu twitter pod koniec roku często możemy się spotkać z wyborami na tzw. Dzbana Roku. Częściej ma to miejsce w bańce polityczno-społecznej. Wyborów wśród użytkowników tt.piłka nie uświadczyłem. Sam również nie mam zamiaru takowych przeprowadzać, chociaż kandydatów do takiego tytułu znalazłbym bez liku. Chociażby wspomniany wyżej Paolo Sousa, czy wieczny malkontent Jan Tomaszewski, który w sumie dzięki śliskiemu zachowaniu siwego lisa z Portugalii, okazał się mniej szalony, niż jest w rzeczywistości. Nie no, Spocony Janek jest dzbanem pierwszej klasy, naczelnym szurem środowiska polskiej piłki. W sukurs powoli idzie mu mniej medialny i obracający się raczej w kręgach weszlacko-legijnych, ale nie mniej wkurwiający Wojciech Hadaj. W zasadzie Tomaszewski jest nieszkodliwym gościem, którego posłuchamy, uśmiechniemy się i popukamy wymownie w czoło. Hadaj za to jest toksyczny i na sam widok jego wrednej gęby zaciskają nam się pięści. Ale ok… mówimy o naszym rodzimym podwórku, a początek nowego roku przyniósł już nam dwie mocne kandydatury na Dzbana Roku 2022 w Premier League.
We Włoszech przez dwa lata pracowałem z trenerami i specjalistami ds. odżywiania, więc fizycznie czuję się dobrze. Nie jestem jednak szczęśliwy z powodu swojej sytuacji w klubie. Trener wybrał inny system. Nie mogę się poddać, będę dalej zachowywał się profesjonalnie i pracował na treningach. To dobry moment, by się wypowiedzieć. Mam Inter w sercu i chcę tam wrócić. Kocham Włochy i chcę opowiedzieć o swoim odejściu. Przepraszam kibiców, bo mogłem opuścić klub w inny sposób. W głębi serca wiem, że chcę wrócić do Interu. Nie pod koniec kariery, a wtedy, gdy będę jeszcze w stanie strzelać gole
Nie, to nie wypowiedź piłkarza bez kontraktu, który celuje w podpisanie umowy z Interem. To wypowiedź Romelu Lukaku, kupionego latem za ponad 100 baniek do Chelsea, gdzie miał się stać główną postacią zespołu i jednym z najlepszych napastników w lidze. Póki co zagrał w barwach The Blues w 14 ligowych meczach i strzelił 5 goli. Mocno średni bilans, a po takiej wypowiedzi można mieć wątpliwości co do przyszłości belgijskiego snajpera na Stamford Bridge. Co chciał osiągnąć Romelu tą wypowiedzią? Przekazać światu jak mu źle w Londynie? Na pewno podciął nią skrzydła kibicom i dołożył trosk drużynie, która obecnie zmaga się z kryzysem po świetnym starcie w lidze. Gdy Thomas Tuchel po raz pierwszy usłyszał niefortunny wywiad swojego podopiecznego, zadzwonił do niego i miał powiedzieć…
No właśnie Romelu, w co ty grasz?
Dzbanem numer dwa honoruję oczywiście pana sędziego Stuarta Attwella, który w noworocznym meczu Arsenalu z Manchesterem City, był najbardziej wyróżniającą się postacią The Citizens. Odgwizdanie faulu Xhaki, przy jednoczesnym zignorowaniu interwencji Edersona? Brak reakcji na ostrą grę Rodriego, który w doliczonym czasie gry przesądził o wyniku meczu? Wyblok Martinellego, przy strzale na pustą bramkę pominę milczeniem. Brazylijczyk mimo zamotania arbitra powinien ten strzał zmieścić w siatce. Tak naprawdę czerwonej kartki dla Gabriela zapewne też by nie było, gdyby nie kontrowersyjne decyzje rozjemcy tego spotkania, bo pierwsze żółtko było wypadkową złości obrońcy na pomyłki jedynego sprawiedliwego z gwizdkiem w mordzie. Absolutnie skandalicznie poprowadzone zawody i gratuluję dobrej woli wszystkim, którzy Attwella starają się rozgrzeszać. Być może oglądaliśmy inne zawody?
Mimo wszystko pojedynek na Emirates przyniósł mi paradoksalnie sporo radości. W końcu Arsenal pokazał lwi pazur w starciu z silnym zespołem. Baa, najsilniejszym, bo wygrana City była 11-stym zwycięstwem piłkarzy Pepa Guardioli w lidze. Manchester jest w tej chwili zdecydowanym liderem Premier League z dziesięciopunktową przewagą nad drugą Chelsea, a w pierwszej połowie sobotniego pojedynku, długimi momentami został sprowadzony do roli zespołu pozostającego w fazie głębokiej defensywy. W ataku The Citizens byli za to bezproduktywni. Oczywiście wszystko zmieniło się po czerwonej kartce dla Gabriela, ale i wtedy Kanonierzy mądrze się bronili, a ich rywale nie potrafili znaleźć sposobu na pokonanie Aarona Ramsdale’a. Smutna rzeczywistość bycia kibicem Arsenalu dopadła fanów londyńczyków dopiero w trzeciej minucie doliczonego czasu gry…
Ale cóż, po takich porażkach można zareagować co najwyżej tak:
Młodzieńczy wigor, odwaga i głód gry. Takiego Cię Arsenalu poznałem i takiego pokochałem. Czekam z niecierpliwością na kolejne mecze!
That’s all folks! Do usłyszenia za tydzień!
Rafał Gałązka
Skomentuj