Remis 2:2 z Holandią to z pewnością wynik, którego mało kto się spodziewał po fatalnym spotkaniu z Belgią. Doświadczenie z dotychczasowych meczów z Oranje w ramach poprzedniej edycji Ligi Narodów nie napawało optymizmem. Do tego spotkania idealnie pasuje wyświechtane powiedzenie, że mecz meczowi nierówny, a reprezentacja Polski zmazała na De Kuip plamę.
Louis Van Gaal wystawił tego dnia niemal najsilniejszą jedenastkę. Z kolei Czesław Michniewicz postanowił nieco poeksperymentować. Rewolucji w biało-czerwonym składzie nie było. Trzon stanowili zawodnicy doświadczeni, którzy wielokrotnie w ostatnich miesiącach stanowili o sile tego zespołu. Na uwagę zasługuje jednak dwójka zawodników z Serie A, a mianowicie – Nicola Zalewski oraz Jakub Kiwior.
Michniewicz korzysta z młodzieżowego doświadczenia
Dla tego pierwszego był to prawdziwy sprawdzian na lewym wahadle, w którym 20-letni wychowanek AS Romy tylko potwierdził swą formę z drużyny prowadzonej przez Jose Mourinho. Od pierwszych minut było widać, że jest pod grą. To jednak nie to było w niej najważniejsze, lecz odwaga, którą emanował na boisku. Już teraz śmiało, można stwierdzić, że Zalewski to kompletne zaprzeczenie tego, jak postrzegany jest około dwudziestoletni piłkarz w Polsce. Tu nie ma na co czekać, by zawodnika nie spalić. Nie trzeba go powoli wprowadzać do drużyny. On swoją postawą, luzem i pewnością siebie pokazuje, że jest gotowy na pierwszy skład już teraz.
Nieco mniej spektakularny występ na tle Oranje zaprezentował Jakub Kiwior. Niedoświadczony defensor grający w Spezii zaliczył udany debiut na tle wymagającego rywala. Od pierwszych minut wyglądał pewnie w obronie, gdzie wykazywał się sporą, jak na tak małe doświadczenie odwagą. Tyszanin pokazał, że doświadczenie zbierane na poziomie licznych reprezentacji młodzieżowych może zaprocentować niemal od razu na poziomie seniorskim. Jeden mecz to jednak za mało, by jak niektórzy okrzykiwać go nowym Kamilem Glikiem. W jego przypadku akurat wskazana jest ostrożność. Ilu to już obrońców mieliśmy mieć na wysokim poziomie?
Dwa wspomniane wybory dokonane przez Czesława Michniewicza nasuwają jeden wniosek. Otóż po raz pierwszy odkąd pamiętam, drużynę narodową prowadzi selekcjoner, który swe doświadczenie zbierał w drużynie u-21. Trudno oprzeć się wrażeniu, że dziś to procentuje. Michniewicz odważnie wprowadza nie tylko młodych zawodników pokroju Zalewskiego czy Kiwiora, ale również coraz odważniej zaczyna stawiać na piłkarzy, z którymi pojechał na młodzieżowe Euro do Włoch w 2019 roku. Z Holandią reprezentantem tej drużyny na boisku był tylko Szymon Żurkowski, ale gdy spojrzymy na ławkę rezerwowych, to znajdziemy tam już ośmiu takich graczy.
Klasyczne 0:2
Pod względem piłkarskim było to jednak spotkanie, jakiego należało się spodziewać. Holendrzy prowadzili grę, a my zagraliśmy typowe spotkanie dla naszego selekcjonera z renomowanym rywalem. Typowe do tego stopnia, że prowadziliśmy w nim 0:2 – a jak mawia klasyk, czyli w tym przypadku Michniewicz – to najgorszy wynik do utrzymania. Fakty były jednak takie, że w pierwszej połowie nie pozwoliliśmy Holendrom na zepchnięcie nas do defensywy aż do momentu strzelenia gola przez Matty’ego Casha. Do tego czasu akcje Oranje napędzane były głównie naszymi stratami w środku pola.
To, co najciekawsze działo się jednak po zmianie stron. Holendrzy mocno przycisnęli, ale nadziali się na kontrę, która dała nam wspomniane prowadzenie. Wydawało się już, że gospodarze będą mieć ogromne problemy z odrobieniem strat, aż tu nagle ta sztuka udała im się w zaledwie cztery minuty. Wówczas rozpoczęła się prawdziwa dominacja Holendrów, a nam wszystkim przypomniała się druga połowa z Brukseli. Presja utrzymania wyniku przez podopiecznych Czesława Michniewicza została udźwignięta. Coraz mocniej też udało nam się zagrażać holenderskiej bramce. Duża w tym zasługa Krzysztofa Piątka, który co prawda był nieskuteczny, ale swym pressingiem oraz rozgrywaniem akcji sprawiał problemy drużynie Van Gaala.
To był wyjątkowo niewdzięczny mecz dla naszego napastnika. Na próżno było czekać na to, aż nadarzy się okazja do jego ulubionej gry, czyli wymuszenia swym ruchem zagrania od kolegi. Nie tyle Michniewicz, ile Piątek musiał znaleźć na siebie pomysł w tym spotkaniu i wydaje się, że ta sztuka mu wyszła idealnie. Swym pokazywaniem się do gry zwalniał miejsce Zalewskiemu, Frankowskiemu, a nawet Zielińskiemu do napędzania kontrataków.
Skorupski numerem dwa
Przejdźmy jednak do prawdziwego bohatera meczu, bez którego cennego punktu z Rotterdamu byśmy nie wywieźli. Łukasz Skorupski tym meczem chyba zamknął wszystkim usta w niepotrzebnej debacie na temat rezerwowego bramkarza. Zawodnik Bologni zaprezentował to, za co jest chwalony na Półwyspie Apenińskim, czyli skuteczność na bardzo wysokim poziomie. Przed meczem mówiło się, że Memphis Depay będzie postrachem Biało-czerwonych. Tak jednak nie było, bo postrachem okazał się właśnie Skorupski. Swoją drogą ten bramkarz ma niezwykły dar to stawania na wysokości zadania w prestiżowych dla swej drużyny spotkaniach.
Zachwyty nad skutecznością interwencji Skorupskiego można uznać za dorabianie teorii do wyniku. Gdyby nie fura szczęścia w doliczonym czasie gry przy rzucie karnym przestrzelonym przez Depaya znów byłaby krytyka za kiepską drugą część spotkania. Nie potrafię się jednak oprzeć wrażeniu, że w tej sytuacji zadziałała właśnie psychologia. Depay co prawda strzelił jak zawsze, ale heroiczna postawa między słupkami naszego golkipera musiała mu odjąć nieco pewności siebie.
Na koniec jeszcze warto zatrzymać się na chwilę przy randze spotkania, która została poruszona przy meczu z Belgią. W Rotterdamie dla reprezentantów Polski to nie był tylko mecz w ramach Ligi Narodów. Było to tego typu spotkanie, którym mecz z nami był dla Belgów, czyli o zmazanie plamy i odzyskanie społecznego zaufania.
fot. todaynewspedia.com
Skomentuj