Mundialowy wspomnień czar

Już dziś o godzinie 17:00 meczem Katar-Ekwador zapoczątkowane zostaną XXII Mistrzostwa Świata w piłce nożnej. Chociaż wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę, jaka atmosfera towarzyszy tegorocznemu mundialowi, który w wielu aspektach różni się od poprzednich czempionatów (pora roku, dziwny dobór miejsca, erupcja hipokryzji i cynizmu FIFA), to turniej World Cup jako samo w sobie wydarzenie sportowe, zawsze jest dla fanów futbolu czymś wyjątkowym. W związku z tym kilku z naszych redaktorów i współpracowników postanowiło powspominać swój pierwszy turniej i wybrać się w sentymentalną podróż. Uruchommy zatem ten wehikuł czasu.

Michał Bakanowicz – Francja ’98

Za każdym razem, gdy eksperci zastanawiają się nad tym, czy każda ręka w polu karnym powinna oznaczać rzut karny, pada argument z Roberto Baggio. Włoch umyślnie nastrzelił dłoń biednego Chilijczyka, podczas Mundialu we Francji, a to poskutkowało karnym i golem dla Włochów. A tak się składa, że to pierwszy mecz, jaki obejrzałem w swoim życiu! Pamiętam z niego niewiele. Ba! Poza tą jedenastką nie pamiętam z niego nic. Nie zmienia to jednak faktu, że to spotkanie i właśnie te Mistrzostwa Świata zapoczątkowały moją miłość do piłki. Nie muszę więc chyba mówić, że to zdecydowanie mój ulubiony turniej. Sentymenty robią swoje! Najbardziej kultowi piłkarze? Owen, Davids, Zidane, Ronaldo, Thuram, Del Piero…wymieniać można długo. Najlepsza piłka? Tricolore! Najładniejszy gol strzelony na wielkim turnieju? Bergkamp z Argentyną.

Bramka, która jako pierwsza sprawiła, że zbierałem szczękę z podłogi? Owen z… Argentyną (biedny Carlos Roa…).

Najbardziej piłkarski kawałek? Chumbawamba-Tubthumping!

I tak dalej, i tak dalej. Wówczas kibicowałem Włochom, tak jak wszyscy na moim podwórku, a moim ulubionym piłkarzem był Inzaghi, tak jak nikogo innego na moim podwórku… W każdym razie te mistrzostwa to był sztos. Chorwaci ogrywający Niemców. Zjawiskowi Holendrzy. Czerwona kartka Becksa. Wielki Ronaldo i jego tajemnicza choroba. Popis Zizou. Mnóstwo świetnych meczów, niezapomnianych wydarzeń i kozackich emocji. Mój turniej!

Bartosz Bolesławski – USA ’94

Mój pierwszy mundial to USA 1994. Jako 8-latek niewiele rozumiałem z otaczającego mnie świata. Nie miałem jeszcze swoich sympatii i antypatii do różnych krajów, które pojawiały się z biegiem czasu na podstawie poznawania historii, śledzenia polityki czy osobistych przeżyć. Nie byłem wtedy fanem piłki nożnej (na futbol definitywnie skazał mnie mundial we Francji cztery lata później), więc jako chłonna tabula rasa przystąpiłem do oglądania.

Obserwowałem ten turniej z ciekawością dziecka, które widzi coś nowego, czym dorośli (albo po prostu starsi) się fascynują, przeżywają, przykładają uwagę – więc i ja chcę widzieć. Wiele o tym turnieju dowiedziałem się potem, ale kilka scen utkwiło bardzo mocno w pamięci 8-latka.

Zaczęło się od meczu otwarcia. Niemcy po nudnym meczu „wymęczyli” zwycięstwo 1:0 z Boliwią. Już wtedy dzięki tacie wiedziałem, że Niemcy to maszyna i zawsze wygrywają. Tutaj też wygrali, ale egzotyczna Boliwia w zielonych koszulkach (mój ulubiony kolor!) postawiła im się, więc uznałem, że są dobrzy. Dopiero potem życie pokazało, że ich wyjazd na mundial był wyjątkiem od reguły, a wygrywają głównie u siebie, na 3000 m. n.p.m. (polecam prześledzić historię ich sukcesów na Copa America).

Kolejny obrazek z zielonymi koszulkami w pozytywnej roli to mecz Irlandia kontra Włochy, wygrany przez „Boys in Green” 1:0. To było pierwsze ziarno moich zainteresowań Zieloną Wyspą. Tata mówił, że Irlandczycy tylko po to przyjechali do USA, żeby pobić Włochów; według niego w Nowym Jorku irlandzcy policjanci chcieli utrzeć nosa włoskim mafiosom. Irlandia zrealizowała cel, a potem już niczego wielkiego w turnieju nie pokazała.

A Włosi? Roberto Baggio! Wielka postać tych mistrzostw, ale ja… byłem na niego strasznie zły! W 1/8 finału trzymałem kciuki za Nigerię (znów te zielone koszulki!), którą Baggio pogrążył. Najpierw wyrównał pod koniec meczu. Oglądaliśmy z całą rodziną powtórkę tego gola – przecież obrońca prawie to piętą zablokował! Przecież bramkarz prawie to miał na ręce! Przecież piłka prawie się odbiła od słupka i wyszła w pole! Ależ pech! A potem jeszcze ten przeklęty (wówczas dla mnie) Baggio wykorzystał karnego w dogrywce i odesłał dzielnych Nigeryjczyków do domu.

Dalej ćwierćfinały i Niemcy, którzy niby zawsze wygrywali – a przegrali! Rewelacyjna Bułgaria (zazwyczaj w zielonych koszulkach, ale – jak sprawdziłem na potrzeby tego tekstu – wtedy w czerwonych) odprawiła naszych miłych sąsiadów zza Odry. Nie pamiętałem, w jakiej koszulce grał Jordan Leczkow, ale świetnie pamiętam jego łysą głowę, którą strzelił na 2:1.

Półfinałów nie mogę pamiętać, bo nie oglądałem. Były chyba za późno w nocy, rodzice nie pozwolili czy sam nie chciałem. Pamiętam, że nie oglądałem. W finale znowu zielona koszulka, a konkretnie bluza Claudio Taffarela, bohaterskiego bramkarza Brazylii. Ale GianlucaPagliuca nie był gorszy (ta parada po główce jednego z Brazylijczyków…), więc skończyło się 0:0.

Zielona koszulka poprowadziła mnie przez mundial w USA – od meczu otwarcia aż do finału. Ale kilka innych rzeczy jeszcze wryło się w 8-letni mózg… Gol Maradony z Grecją – z rozmów starszych wynikało, że to ktoś naprawdę dobry. Ale nie mogłem się wtedy o tym przekonać, bo gol z Grecją był jego jedynym w USA. I chyba jedynym w jego wykonaniu, jaki widziałem na żywo (w sensie w czasie rzeczywistym, a nie z odtworzenia).

Poza tym Rumunia na czele z „Maradoną Karpat”, która tę właśnie Argentynę, zdruzgotaną po dyskwalifikacji Maradony, wyeliminowała w 1/8 finału. Ależ to były czasy Bułgarii i Rumunii! I jeszcze mecz o trzecie miejsce, gdzie Bułgarii nie chodziło o wygraną, ale o to, żeby Stoiczkow strzelił gola i samodzielnie wygrał klasyfikację strzelców. Ravelli w sytuacji sam na sam nogami obronił strzał Bułgara i ten musiał podzielić się tytułem z Rosjaninem Olegiem Salenko.

Już na zawsze tym najważniejszym, najpiękniejszym i najbardziej pamiętnym turniejem będzie dla mnie Francja 1998. Byłem wtedy 12-latkiem z głową pełną marzeń o wielkiej karierze piłkarskiej, w pełni świadomym piękna futbolu. Ale to USA 1994 było tym pierwszym przeżyciem, podczas którego zostało zasiane ziarno miłości do futbolu. Wiele jako 8-latek zapamiętać nie mogłem, ale tych kilka wspaniałych, opisanych tutaj obrazów, będę pamiętał zawsze.

Marcin Gala – Korea i Japonia 2002

W futbolu jest taki czas, gdy raz na 4 lata cały piłkarski świat wstrzymuje oddech, to Mistrzostwa Świata. Dodatkowo to piłkarskie święto staje się wyjątkowe, gdy jako dzieciak oglądasz je po raz pierwszy.

Dla mnie taką imprezą był Mundial w 2002 roku.Organizowany po raz pierwszy w Azji, dodatkowo gospodarzem turnieju były dwa kraje – Korea Południowa i Japonia. Oczekiwania co do wyniku naszej reprezentacji w Azji były olbrzymie. Polacy jako pierwsza europejska reprezentacja zakwalifikowali się na ten turniej, w dodatku awansując po 16 latach przerwy. A ówczesny selekcjoner, Jerzy Engel dodatkowo zwiększył apetyt polskiego kibica, deklarując, że „jedziemy po złoto”. Po tych kilkunastu latach bez wielkiej imprezy, głód piłki w kraju był ogromny. Reklamy, bilbordy, karty z wizerunkiem reprezentantów Polski oraz pozostałych gwiazd futbolu były na porządku dziennym. Sam tez wpadłem w mundialowy wir tych emocji i do dziś posiadam kolekcję wszelakich kart z wizerunkami bohaterów tamtej imprezy (możecie ją zobaczyć na foto głównym).


W kadrze największe emocje wzbudzał Emanuel Olisadebe, który tuż przed eliminacjami otrzymał polski paszport. Efekt był porażający. „Emsi” już w pierwszym meczu eliminacyjnym z Ukrainą strzelił dwa gole, a w całych eliminacjach 8.

Sam turniej rozpoczął się od niespodzianki. Na inaugurację obrońcy tytułu, Francuzi przegrali z Senegalem. Spotkanie to zapamiętano także ze względu na liczbę piłkarzy występujących na co dzień w lidze francuskiej w ekipie Senegalu. Z 23 osobowej kadry, aż 21 zawodników grało w Ligue 1. Francja po porażce ze swoimi „rezerwami” w dwóch kolejnych meczach fazy grupowej uzbierała tylko 1 punkt i odpadła z turnieju. Kolejną sporą niespodzianką było odpadnięcie Argentyny na tym samym etapie.

Emocje związane z pierwszym meczem Polaków na azjatyckim mundialu były ogromne. Nawet w szkołach nauczyciele zwalniali Nas z lekcji, by każdy miał możliwość obejrzenia meczu Polska – Korea Płd. Nasi piłkarze nie przestraszyli się 50 –tysięcznej publiczności zgromadzonej na stadionie w Pusan i od pierwszego gwizdka ruszyli do ataku. Niestety ani Krzynówek, ani Olisadebe nie zdobyli bramki i do głosu doszli gospodarze. Wynik 2-0 dla Korei był ogromnym rozczarowaniem, podobnie jak mecz z Portugalią. Obrazki z rozłożonymi rękami Pedro Paulety po strzelonych golach do dziś pozostają w pamięci nie tylko Tomasza Hajty. Dopiero ostatni, pożegnalny występ Biało-czerwonych przysporzył nam tych emocji, które towarzyszyły podczas eliminacji w 2001 roku.

Mistrzostwa Świata w Korei i Japonii zapadły w pamięci również ze względu na dramatyczny poziom sędziowania. Faworyzowani przez sędziów gospodarze – Korea dotarli aż do półfinału mistrzostw. Skandalem zakończyły się ich potyczki z Italią i przede wszystkim z Hiszpanią.

Największym bohaterem Mundialu był Brazylijczyk Ronaldo, a więc mój piłkarski idol, stąd występy „Canarinhos” śledziłem szczególnie. Przez niemal cztery lata napastnik Interu leczył kontuzję i jego występ na mistrzostwach był zagadką. Na całe szczęście Ronaldo już w pierwszym meczu azjatyckiego mundialu wpisał się na listę strzelców, zamykając wszelakie dyskusje na temat jego zdrowia. W duecie z Rivaldo poprowadzili Brazylię do wielkiego finału, w którym Ronaldo dwukrotnie wpisał się na listę strzelców, zdobywając swą 7 i 8 bramkę w turnieju. Jego drugi gol strzelony Niemcom był szczytem piłkarskiej bezczelności oraz arogancji. Otoczony przez kilku defensorów rywali na 16 metrze od bramki Kahna, uderzył nagle futbolówkę „czubem”.

Ale oprócz jego fenomenalnego występu kibice zapamiętali również jego… fryzurę. Przed półfinałem z Turcją „Il Fenomeno” zostawił na czubku głowy kępkę włosów, resztę goląc na zero. „W trakcie turnieju wszyscy pytali o zdrowie i kontuzje kolan oraz pachwiny. Miałem tego dość. Żeby się od tego odciąć, postanowiłem zmienić fryzurę. Od tamtej pory nikt nie przejmował się nogą, wszyscy mówili o włosach” – komentował Ronaldo. Jego fryzura stała się przekleństwem rodziców, bo każdy młody chłopak pragnął mieć taką fryzurę latem 2002 roku.

Damian Głodzik – Korea i Japonia 2002

Pierwsze mistrzostwa świata, które przeżyłem w pełni świadomie to były te z 2002 roku. Niestety, ale kojarzą się one z wielkim zawodem w postaci wyników reprezentacji Polski. Wówczas mnie jak i naszym obrońcom na zawsze w pamięci grubymi literami wyryło się portugalskie nazwisko Pedro Pauleta. Snajper Bordeaux trzykrotnie pokonał Jerzego Dudka. Oczywiście wcześniejsza porażka z Koreą Południową była bardziej bolesna, ale szczytem rozczarowania, którego doznałem był właśnie łomot od Portugalii.

To jednak nie jest wspomnienie, które jako pierwsze przychodzi mi do głowy. Nie są nim również zwycięscy Brazylijczycy, a głównie rozczarowania, które ten mundial przyniósł. Największym była oczywiście niesamowicie silna wtedy reprezentacja Francji. Porażka z debiutującym na tak wielkiej imprezie Senegalem zaskoczyła cały świat. Wszyscy liczyli, że Zidane i spółka zdołają sobie powetować tę porażkę w meczach z Urugwajem i Danią. Do tego nie doszło i obrońcy tytułu musieli wracać do kraju już po fazie grupowej.

Kolejnym zapamiętanym przeze mnie rozczarowaniem była Argentyna prowadzona przez Marcelo Bielsę. Wówczas był on dla mnie kompletnie nieznanym szkoleniowcem. Jako dziecko interesują cię głównie piłkarze i Albicelestes mieli wtedy bardzo mocny skład w postaci m.in. Gabriela Batistuty, Hernana Crespo, Diego Simeone czy Juana Sebastiana Verona. Pech chciał, że trafili do grupy śmierci z Nigerią, Anglią oraz Szwecją i to właśnie oni padli jej ofiarą.

Mistrzostwa świata w Korei Południowej i Japonii stworzyły również późniejsze legendy całego światowego czempionatu. Mowa o niesamowitym powrocie Ronaldo i narodzinach gwiazdy, którą stał się Miroslav Klose. Pierwszy z nich swą legendę budował już przed czterema laty we Francji, ale na azjatyckich boiskach wrócił w fenomenalnym stylu po zerwaniu więzadeł. Mało kto wierzył, że Brazylijczyk będzie w tak kapitalnej formie. Ten zdołał dojść do finału i powetować sobie to co zabrał mu los cztery lata wcześniej we Francji. Tym razem Ronaldo stanął na wysokości zadania dwukrotnie pokonując – do tej pory najlepszego gracza turnieju – Olivera Kahna.

Jednak bardziej w pamięci zapadł mi Miroslav Klose. Dla dziesięciolatka nie do końca zrozumiały był fakt, że grał on w reprezentacji Niemiec. Jego wyczyn z Arabią Saudyjską  zrobił na mnie ogromne wrażenie. Wówczas gdy pod blokiem grało się z kolegami w piłkę każdy chciał być właśnie Klose. Jednak im dłużej turniej trwał, tym mocniej blask Ronaldo przyćmiewał wyczyny niemieckiego napastnika.

Po wielu latach ten turniej kojarzy mi się oczywiście ze skandalem w postaci ciągnięcia za uszy gospodarzy. Korea Południowa awansowała aż do półfinału, ale sposób w jaki do tego doszło wzbudzał już wtedy ogromne kontrowersje, jednak dla tak młodego chłopaka najważniejszy był wynik sportowy. Na kontrowersje nie zwracało się wtedy uwagi. Mundial ten sprawił, że do dziś czas odliczam w czteroletnich cyklach. To już chyba nigdy nie ulegnie zmianie.

Bartek Najtkowski – RPA 2010

Pierwszą dużą imprezą piłkarską, jaką pamiętam, było EURO 2008. Wprawdzie jak przez mgłę, ale coś tak mi majaczy, natomiast jeśli chodzi o mundiale – zdecydowanie nasuwa mi się wiele myśli, gdy sięgam pamięcią do 2010 roku. RPA – pierwszy mundial w Afryce. Obawy o bezpieczeństwo, ale też pewien wymiar polityczny i antydyskryminacyjny. Skoro RPA to Mandela, ówczesny, wydawało się, „niezatapialny” szef FIFA Sepp Blatter chętnie pojawiał się w towarzystwie słynnego przywódcy walczącego przed laty o zniesienia apartheidu.

Te mistrzostwa piłkarsko chyba nie zawiodły, ja przynajmniej nie narzekałem. Nie należałem do tych malkontentów, których irytowały, mówiąc delikatnie, wuwuzele. Owszem, ciągły tumult nie ustawał nawet na moment, ale to magia mundiali. Dzięki nim stykamy się z mentalnością ludzi z różnych kontynentów i kręgów kulturowych.

Pamiętam, jak Jan Tomaszewski poświęcał wiele uwagi piłce Jabulani (wtedy więcej kibiców niż obecnie ceniło Tomaszewskiego, był zapamiętałym krytykiem PZPN).  Miałem okazję nią grać, a została zaprojektowana z myślą o tym, by sprawiać problemy bramkarzom i zapewnić kibicom odpowiednio dużą liczbę goli. I istotnie, spłatała golkiperom niejednego figla.

Nie było na tych mistrzostwach Polaków, obserwowaliśmy przed turniejem przepychanki Grzegorza Laty z Leo Beenhakkerem, patrzyliśmy (myślę, że to było dość powszechne, stąd używam liczby mnogiej, my jako ogół kibiców) z niesmakiem. Ale mundial nam to wynagrodził. Mogliśmy być postronnymi kibicami.

To był dalszy ciąg złotej ery Hiszpanów, zapoczątkowanej cztery lata wcześniej. Zaczęli od sensacyjnej porażki ze Szwajcarią, a później wprawdzie nie przytłaczali swoich rywali liczbą strzelonych goli, ale wygrywali, stopniowo pnąc się w górę. Mecz Hiszpania-Holandia, finał. To nie było piękne widowisko. Johan Cruyff, wtedy wzięty felietonista, zżymał się, twierdząc, że to, co grali jego rodacy, absolutnie nie było futbolem dla estetów. No nie było. Holendrzy dotarli do finału, a – co  znamienne – mnie w pamięci zostanie na długo cios kung fu Nigela de Jonga. Ucierpiał Xabi Alonso.

Ten mecz dowiódł, że możesz mieć status gwiazdy, a być dobrym, szlachetnym człowiekiem z dużą dozą empatii. Dogrywka miała dramatyczny przebieg, ale Casillas ratujący Hiszpanię po strzale Robbena to nie jest obrazek, który pierwszy przychodzi mi do głowy. To Andres Iniesta, który po strzeleniu gola zdjął koszulkę, by odsłonić hasło „Dani Jarque siempre con nosotros”(„Dani Jarque na zawsze z nami”) ujął mnie tym gestem. To piękne, że Iniesta, który nigdy łowcą goli nie był (pamiętam jeszcze słynne „Iniestazo”, cudowne trafienie na Stamford Bridge), można powiedzieć, że trafił w samą porę. Szkoda, że choć został bohaterem Hiszpanii, to Złotą Piłkę wtedy zgarnął Leo Messi. La Masia wówczas  rządziła, triumf Hiszpanów w RPA był możliwy również za sprawą Xaviego Hernandeza, ale to Inieście należał się ów laur. Po jakimś czasie przecież dostał przeprosiny od France Football.

Patrząc z perspektywy czasu, widzę tamten mundial w szerszym kontekście. Patrzę bowiem nań przez pryzmat zmian technologicznych, dodatkowego wsparcia dla arbitrów.  Dzisiaj sędziowie mają VAR, wtedy nie dysponowali takim udogodnieniem i dlatego Anglicy znowu mieli pecha, kolejny raz (po kilku dekadach) akurat z Niemcami. To ironia losu.

Diego Maradona jako trener, a ściślej selekcjoner, to od początku wyglądało przedziwnie, komicznie. Z relacji dziennikarzy obecnych w RPA wynikało, że zdarzało mu się „odpłynąć”. Podbijał sobie piłkę, czyli on swoje, a piłkarze swoje. Na jakiś czas tracił zainteresowanie tym, co robili jego zawodnicy na treningach. Nie miał żadnej taktyki, posiadał za to status legendy, ba, boga futbolu w swoim kraju. Gdy ściskał Leo Messiego, to było w tym uścisku coś magicznego, chęć przekazania pałeczki. Cóż, Messi wtedy nie zaimponował tak, jak czynił to zwykle w Barcelonie. Mecz Argentyny z Niemcami to był łomot. A ja już tak po latach widzę, że Niemcy w XXIw. lubili przejąć rolę pogromców czy wręcz katów potęg z Ameryki Południowej.

Urugwaj, waleczność, jeszcze (przepraszam za to wyrażenie) nie tak stary Oscar Tabarez, no i Diego Forlan, jego popis. Mówią o sobie Paisito – kraik, a mają i mieli tylu wybitnych specjalistów od strzelania goli. Później już zachwycałem się, w kolejnych latach, Suarezem i Cavanim, teraz czekam na gole Nuneza. A wtedy zauroczył mnie Forlan. Urugwaj, odkąd pamiętam, nie grał może finezyjnie, ale ta garra charrua, a więc zadziorność, ujęła mnie wielokrotnie.

Pamiętam – na koniec jeszcze trochę prywaty – że niektóre mecze zaczynały się chyba o 13:30, na pewno w fazie grupowej. Wtedy trzeba było szybko biec do domu ze szkoły, by umknęło jak najmniej. Aha, jeszcze jedna rzecz mi się przypomniała. Jakiś niezbyt ważny, zdaje się, mecz i chwila dezorientacji Jacka Jońcy, który upierał się, że rzut karny zostanie powtórzony. Tymczasem nie został, bo sędzia… zakończył mecz.

Rafał Gałązka – Francja ’98

O francuskim mundialu wspominali już moi poprzednicy, ale nic na to nie poradzę, że to właśnie turniej z 1998 roku jest tym, który zaskarbił sobie moją miłość na zawsze. Turnieju z USA nie pamiętam kompletnie, chociaż jako 6-letni dzieciak mógłbym już w zasadzie mieć w głowie jakieś pojedyncze obrazki. Być może różnica czasowa i pora rozgrywania spotkań spowodowała, że nie zwróciłem na ten czepionat żadnej uwagi. Natomiast turniej rozegrany cztery lata później, to już zupełnie inna historia…

France ’98 ma dla mnie w sobie pewien pierwiastek metafizyczny. To był turniej, który chłonąłem całym sobą. Jako młody fan piłki wiedziałem, że oto zbliża się coś wielkiego, monumentalnego. Coś, co przeżyję w swoim życiu po raz pierwszy. Przecież dla fanów futbolu mundial to jak dla wyznawców danej religii pielgrzymka do miejsca kultu. Na mecz otwarcia w którym Brazylia mierzyła się ze Szkocją, czekałem z takim samym napięciem jak na wieczór wigilijny.

Brazylijczycy mienili mi się wtedy jako zespół niemal nie do pokonania i zdziwiłem się, że odprawili dzielnych potomków Williama Wallace’a zaledwie 2-1. Przecież, gdy Cesar Sampaio pokonał Jima Leightona (fakt, że Leighton ma dziś 64 lata sprawia, że czuję się potwornie staro) już w piątej minucie gry, sądziłem, że teraz będę już tylko świadkiem piłkarskiej samby.

Ostatecznie Canarinhos dotarli aż do finału, gdzie jednak narodziła się legenda Zinedine Zidane, który pokazał mi dobitnie, że w futbolu nie ma takiego terminu jak „niezwyciężona drużyna” (No chyba, że Arsenal z sezonu 2003/04 ;)).

Tamten turniej był również jednym z pierwszych, który napędzał w naszym kraju popyt na wszelkiej maści badziewne gadżety, które można było zbierać, by dzieciak mógł go oglądać z tym większą przyjemnością. W sklepach i jako dodatki do gazet ukazywało się mnóstwo naklejek, kart, pocztówek itp. chłamu, który małoletni fani futbolu otaczali kultem godnym świętych relikwii. Był to również czas prosperity prasy i praktycznie każde czasopismo dodawało do czerwcowego wydania dodatek związany z turniejem. Ja sam prowadziłem natomiast zeszyt, w którym spisywałem kadry poszczególnych drużyn, raporty z kolejnych meczów, statystyki, a nawet wklejałem wycinki z gazet. Niestety nie przetwał on do czasów obecnych… Był to też w zasadzie jedyny turniej (aż do tegorocznego), gdy nabyłem legendarny album Panini. Wypełniłem go może w kilkunastu procentach. Nawet teraz jest to dość kosztowne hobby, a 24 lata temu dla dzieciaka wychowywanego w czasach przemian ustrojowych w przeciętnej polskiej rodzinie, było to praktycznie mission impossible.

W 1998 roku World Cup był też doskonałą okazją, by pooglądać mecze egzotycznych zespołów z którymi nie było szansy obcować na codzień. Dziś mamy takie możliwości, że jeśli tylko chcemy, to możemy na żywo oglądać wszystkie spotkania eliminacyjne np. w strefie CONCACAF. Wtedy to była niepowtarzalna okazja, by obejrzeć w akcji kolorowe ekipy z Jamajki, Tunezji, RPA czy nawet Meksyku, który przecież nigdy nie był żadnym piłkarskim pariasem. Dzięki temu (i wspomnianemu albumowi Panni) w mojej głowie na zawsze utkiwiły nazwiska takich graczy jak: Deon Burton (Jamajka), Zoubeir Baya (Tunezja) czy Mark Fish, pechowy Pierre Issa, który strzelił samobója z Francją oraz posiadacz chyba najbardziej odjechanych personaliów „Doctor” Khumalo (cała trójka reprezentowała RPA). No i mam nadzieję, że Saudowie w tym roku nie mają w swoim składzie nikogo pokroju Samiego Al-Jabera :).

Wracając jednak do innego z naszych tegorocznych rywali – Meksyku – to od 1998 roku praktycznie co cztery lata trzymam za nich kciuki. Wszystko za sprawą Jorge Camposa i jego pstrokatych bluz oraz Cuahtemoca Blanco i jego cuahteminy. W tym roku ten trend z wiadomych względów ulegnie zmianie. Chociaż nie obrażę się, jak z grupy wyjdziemy my, oraz Meksykanie, zostawiając Argentyńczyków za naszymi plecami ;).

Niestety w głowie mam też pewną przykrą myśl. France ’98 było wyjątkowe nie tylko dlatego, że była to moja pierwsza wielka piłkarska impreza. Ten turniej sprawił mi również wiele frajdy, gdyż… nie zagrała na nim reprezentacja Polski. Na kolejne dwa turnieje również czekałem przecież z wypiekami na policzkach. Cały mój entuzjazm wyparowywał jednak wraz z gwizdkiem arbitra, który kończył pierwsze starcie Polaków na turnieju. Po oklepie jaki fundowali nam rywale, odechciewało mi się oglądania jakichkolwiek mistrzostw…

Reasumując jednak, pan Leszek Jarosz w swojej ostatniej książce dotyczącej historii mistrzostw świata, wspomina słowa pisarza Wojciecha Kuczoka, który myśląc o dniu swojej śmierci, zastanawia się tylko ile jeszcze wielkich piłkarskich turniejów pozostało mu w życiu do obejrzenia. Cóż, myślę że i ja mogę się podpisać pod tymi słowami.

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Start a Blog at WordPress.com. Autor motywu: Anders Noren.

Up ↑

%d blogerów lubi to: