Leicester, Leeds, West Ham, Liverpool, Tottenham, Manchester, West Brom. To lista zespołów, które w tym sezonie Premier League, dały radę postawić się ekipie Guardioli. Żaden z nich – w przeciwieństwie do Chelsea – nie wydał przed rozgrywkami kwoty bliskiej 250 mln euro na transfery. Nic więc dziwnego, że ostatnia kompromitująca porażka The Blues z Manchesterem City, mogła okazać się gwoździem do trumny Franka Lamparda. Oczywiście, sam fakt – nie tak znowu wysokiej – przegranej z zespołem The Citizens, to żaden powód do wstydu. Zdarzało się to niegdyś Fergusonowi, ma to za sobą Wenger, czy nie tak dawno Klopp.
Problemem jest jednak to, że zespół z Londynu nie funkcjonuje już od dość dawna, a ostatnia potyczka Lamparda z Guardiolą, to tylko wisienka na dość gorzkim torcie, jaki pojawił się na stole Romana Abramowicza. Na ten moment Chelsea zajmuje 9 pozycję w tabeli, ze stratą 7 punktów do lidera i wygrała tylko jedno spośród sześciu ostatnich spotkań. A przecież przed sezonem rosyjski oligarcha sypnął groszem, Frank Lampard wspominał coś o walce o tytuł, a fani ze Stamford zacierali ręce. Mówiąc krótko – nie tak to miało wyglądać.
OBIECUJĄCE POCZĄTKI
Zaostrzone apetyty sympatyków The Blues nie wynikały jednak tylko i wyłącznie z hojności Abramowicza, czy bojowego nastawienia menedżera klubu. Poprzedni sezon pod wodzą legendy był dla Chelsea całkiem udaną, a co za tym idzie obiecującą kampanią. Transferowy ban miał być swego rodzaju szczęściem w nieszczęściu, które pomoże klubowi sięgnąć do korzeni, przyjrzeć się ogromnej grupie piłkarzy będących na wypożyczeniach, a także okazją na przetestowanie młodzieży. Lampard, który zebrał pierwsze trenerskie szlify podczas całkiem udanej przygody z Derby County (niespodziewany awans do play-off w Championship), wydawał się idealną osobą do wykonania powierzonego mu zadania. I w zasadzie tak też było. Chelsea w sezonie 19/20 grała przyjemną dla oka piłkę, do zespołu umiejętnie wkomponowali się młodzi Mount czy Abraham, a wszystko zakończyło się na solidnym 4 miejscu w tabeli, który pozwoliło The Blues na awans do Ligi Mistrzów. Miało być tylko lepiej.
NOWE ROZGRYWKI, NOWE CELE
Tak więc udany okres przejściowy teoretycznie stał się faktem, a wszystko, co najtrudniejsze wydawało się już być za Lampardem i spółką. Przyszedł czas na nowe wyzwania. Wielomilionowe inwestycje w piłkarzy takich jak Werner, Havertz, Ziyech, Chilwell, Mendy czy sprowadzony za darmo Thiago Silva, miały dać zespołowi zarówno nową jakość, jak i balans. Na razie nic z tego nie wyszło. Na ten moment możemy śmiało powiedzieć, że grająca zdecydowanie mniej napompowany składem Chelsea z tamtego sezonu, prezentowała się lepiej niż ta obecna. The Blues ani nie strzelają specjalnie dużo (1,9 gola na mecz), ani też nie stanowią monolitu w defensywie. W ich grze trudno doszukiwać się stylu i tak naprawdę nie wiadomo co jest ich mocną stroną. Na boisku brakuje też liderów. Zmiana kursu z korzystania z ograniczonych możliwości, na totalne bogactwo kadrowe, na razie nie wychodzi Lampardowi na dobre, a presja związana z powyższymi wydatkami sprawia, że ocenia się go zdecydowanie bardziej surowo niż w poprzednim sezonie.
TRANSFEROWE FLOPY
Nie ma w tym nic dziwnego, bo nowi piłkarze zdają się nie rozwijać pod wodzą obecnego szkoleniowca. Oczywiście, spisywanie już teraz na straty takich zawodników jak Havertz, Werner czy Ziyech, byłoby totalną głupotą, ale faktem jest, że żaden z nich nie staje na wysokości zadania. I o ile jeszcze możemy zrozumieć problemy z adaptacją młodego Havertza, o tyle byli piłkarze RB Lipsk czy Ajaxu, w momencie przenosin do Londynu wydawali się postaciami ukształtowanymi i gotowymi do tego, by przenosić góry. A Thiago Silva? Osobiście byłem sceptyczny od samego początku, ale Lampard jednak po coś go chciał. Brazylijczyk miał dać pewnie doświadczenie i stabilizację, ale patrząc na to, w jaki sposób The Blues tracą gole, to raczej nie wypaliło. Najmniejsze pretensje można mieć chyba do Chilwella i Mendy’ego, ale umówmy się, żaden z nich nie jest na ten moment kandydatem to jedenastki sezonu (jeśli mielibyśmy ją budować na jego półmetku) i nie mówimy tu też o piłkarzach bez skazy.
CIERPLIWOŚĆ ABRAMOWICZA
Tak więc nad Lampardem zbierają się ciemne chmury. Zespół gra poniżej oczekiwań, nowi zawodnicy nie wnoszą jakości, a starzy obniżają loty. Okoliczności łagodzące? Wciąż nie tak wielka strata punktowa do czołowych miejsc i awans do 1/8 Ligi Mistrzów. Może się wydawać, że gdyby nie to ostatnie, to Anglika nie byłoby już na Stamford. Związany z klubem dziennikarz Daily Telegraph – Matt Law apelował po ostatnim spotkaniu o spokój, a menedżer The Blues twierdził, że ceni sobie pracę pod presją. Tak czy inaczej, legenda Stamford siedzi na gorącym krześle. Kiedy Gundogan był o centymetry od skompromitowania Londyńczyków strzałem piętą w pierwszej połowie ostatniego spotkania (wówczas na tablicy widniało 3:0 dla City), widziałem oczami wyobraźni, jak Abramowicz zwalnia Lamparda. Niemiec nie trafił, a zespół z Londynu w drugiej odsłonie nieco podreperował wynik. Być może te detale zadecydowały o tym, że wciąż mogę pisać o Lampardzie jako o obecnym, a nie byłym szkoleniowcu Chelsea. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że najbliższy mecz pucharowy z Morecambe, a także ligowy wyjazd na Fulham, to spotkania ostatniej szansy dla obecnego szkoleniowca The Blues. Jeśli tam wszystko się powiedzie, to po nich przyjdą następne. Anglik to przecież na ten moment najgorzej punktujący menedżer w erze Abramowicza, lepszy od niego był nawet Villas-Boas! Nie będziemy więc specjalnie zdziwieni, jeśli cierpliwość bossa w końcu się skończy. Machina o nazwie Chelsea musi odpalić na dobre lada dzień, inaczej czas sentymentów niechybnie dobiegnie końca.
MICHAŁ BAKANOWICZ
Skomentuj